Выбрать главу

Wilkowski ponownie wbił wzrok w artykuł. Wędka drgnęła, a potem znowu znieruchomiała. Na rzece pojawiła się nieduża kanonierka.

– Swoją drogą, to życie nie jest takie złe – powiedział w zadumie Susłow. – Ile ci zostało pieniędzy?

– Prawie sto rubli. Nie licząc dwu tysięcy zdobycznych. Zapomniałem zgłosić.

– Tak. Na trzy miesiące ci wystarczy. Ja mam dwieście, to potem ci pożyczę. Zdobyczne powinniśmy właściwie oddać, ale tak nierozsądne decyzje trzeba dobrze przemyśleć. Teraz problem najważniejszy. Jak sądzisz, czy ten wariat spróbuje wywołać epidemię?

– To wysoce prawdopodobne.

– Musimy pokrzyżować mu plany.

– Jesteśmy cywilami. Nasze możliwości nie są duże – zaoponował Tomasz, a jego były zwierzchnik znowu poczuł, że jest podpuszczany.

– W ochranie nie przyjmą nas z powrotem. Do policji nie wezmą. W armii potrzebują ludzi zdyscyplinowanych, a my jesteśmy niepokornymi indywidualistami.

– Mamy łódkę… Tyle że do obserwacji niezbyt się przyda.

– Nie zapominaj, że nie jest nasza. Jeszcze nas policja wodna dorwie, choć po prawdzie nieboszczyk nie będzie się o nią upominał, ale pewnie są jacyś spadkobiercy.

– Może wstąpimy do straży bankowej? Tam pewnie jest teraz redukcja etatów…

Nikifor przypomniał sobie wypadki sprzed dwu dni i uśmiechnął się. W nocy, gdy na najwyższym szczeblu podejmowano decyzję o wyrzuceniu ich z ochrany, Sawinkow ze swoimi towarzyszami obrabiali bank. Wysadzili ścianę między kanałem ściekowym a umieszczonym w piwnicy skarbcem. Policja miotała się na górze, nie mogąc sforsować zamków, gdy złoczyńcy spokojnie wynosili worki z banknotami. Pół miliona rubli.

– A może zgłosimy się do socjalistów? – Wilkowski poskrobał się po nosie. – Mają teraz sporo pieniędzy, sypniemy im wszystkich naszych współpracowników. Na hodowli bakcyli się wprawdzie nie znamy…

– Niegłupi pomysł, tyle tylko, że niezbyt etyczny. Tomasz poparzył na kanonierkę, która szła w ich stronę pełną parą.

– A może wywiad wojskowy?

– Hmm… Może i niegłupia idea. Zwłaszcza jak się zna chiński lub japoński. Tam się zaczyna kotłować. Zresztą w najgorszym razie zostaniemy tragarzami. Podobno żadna praca nie hańbi, choć osobiście nie mam ochoty zostawać katem albo czyścicielem kanalizacji. Z pewnością bylibyśmy znakomitymi kryminalistami. Znamy wszelkie metody śledcze, potrafilibyśmy się ukryć przed prawem.

Kanonierka zwolniła i zaczęła zataczać koło.

– Chyba trzeba będzie pomyśleć o marynarce – stwierdził Wilkowski.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Popatrz, zaraz nas capną. Wyraźnie szykują się do abordażu.

Susłow odwrócił się gwałtownie. Łódka zatańczyła na falach.

– To nie te czasy – powiedział. – Za Mikołaja Pierwszego robili brankę do floty, ale teraz żyjemy w dwudziestym wieku.

– To czego od nas chcą? Mamy im posłużyć za żywe cele, a oni wypróbują pokładową artylerię?

– A cholera wie.

– Aha. To mnie uspokoiłeś. A dlaczego do nas płyną? – zapytał zjadliwie Tomasz.

– Ta łódka z niebieskim pasem jest bardzo charakterystyczna. Może tamten zaszlachtowany dziadek sprzedawał im wódkę?

– Swoją drogą, to daleko się zapuścili.

– Płaski statek, mógłby przejść pod mostami. Chyba – odparł Susłow, wpatrując się w manewry kanonierki.

Przy burcie pojawił się człowiek z kilkoma chorągiewkami i nadał nimi jakiś sygnał.

– Czego on chce? – zaciekawił się Nikifor.

– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Sprawy marynarki zazwyczaj uchodziły mojej uwadze.

Człowiek na kanonierce, widząc, że nie rozumieją komunikatu, wychylił się przez burtę.

– Podpłyńcie! – krzyknął.

– Paszoł won! - poradził mu Susłow i położył się w łódce, udając, że zapada w drzemkę.

Na pokład okrętu wyszedł jakiś człowiek w paradnym mundurze.

– Czy to aby rozsądne? – zaniepokoił się Wilkowski.

– Przecież nie użyją artylerii.

W tym momencie na lewo od łódki wystrzeliła fontanna wody, a w sekundę później do ich uszu doleciał huk. Susłow poderwał się energicznie. Wykonawszy w stronę okrętu kilka obraźliwych gestów, porwał za wiosło i zaczął nim intensywnie wymachiwać w wodzie. Łódka jednak nie posuwała się do przodu ani trochę. Wilkowski obserwował swojego pryncypała przez chwilę i doszedł do wniosku, że były agent tylko udaje przerażenie. Zastanawiał się, czy ma go naśladować, ale nim zdążył cokolwiek zrobić, kanonierka ich dogoniła. W chwilę później kilka par silnych marynarskich dłoni wywindowało ich na pokład. Człowiek w paradnym mundurze marynarki wojennej, który podczas taranowania stał na dziobie, zszedł teraz na pokład i popatrzył na nich uważnie. Wilkowski rozpoznał go. Zresztą Susłow także natychmiast zorientował się, kogo ma przed sobą. Był tylko jeden człowiek wystarczająco szalony, aby uganiać się kanonierką po Newie za dwoma agentami wyrzuconymi z ochrany. I tylko jeden człowiek na tyle odważny, by strzelać z dział w samym środku miasta. Kuzyn cara, wielki książę Aleksander Michajłowicz. Ręce, które przytrzymywały agentów, opadły i obaj mogli bez przeszkód złożyć ukłon. Wilkowski wpatrzył się w twarz księcia. Aleksander był uderzająco podobny do swojego koronowanego kuzyna. Susłow także przyglądał się postaci kapitana, jednak wzrok skoncentrował nie na twarzy, lecz na trzymanym w dłoni lekko wymiętym numerze „Przeglądu Naukowego”.

***

Oczy wielkiego księcia Aleksandra były ciemne jak noc i migotały w nich dziwne ogniki. Z całej jego twarzy Wilkowski najlepiej zapamiętał właśnie te oczy. Na stole stały karafki i kieliszki. Podano również pieczywo, rondelek z parówkami w pikantnym sosie, jesiotra w galarecie oraz wędzonego węgorza. Do tego mnóstwo przystawek. Obok śpiewał samowar. Wyposażenie w sam raz, aby spędzić miły piknik na pokładzie wojennego okrętu. Posilali się w milczeniu. Za każdym z byłych agentów stał służący. Wreszcie książę otarł usta serwetką i przemówił:

– Zastanawiacie się z pewnością, w jakim celu się tu znaleźliście.

– Zapewne Wasza Wysokość, wzorem swojego pradziada, osobiście nadzoruje brankę do floty – wyraził swoje zdanie Wilkowski.

– Jeśli wyżywienie nadal będzie tak wspaniałe, to jesteśmy gotowi się zaciągnąć i nie będziemy stawiać oporu – dodał Susłow.

Książę uśmiechnął się.

– Obawiam się, że jeszcze nie udało nam się wyszkolić odpowiedniej liczby kucharzy – odparł z humorem. – Czytał pan artykuł profesora Filipowa? – zapytał Witkowskiego.

– Czytałem.

– I jakie wnioski wyciągnął pan z tej lektury?

– Przykro mi, ale braki w wykształceniu uniemożliwiają mi dotarcie do sedna zagadnienia, o którym tenże artykuł traktuje. Zrozumiałem tylko tyle, że jeśli profesor i poszukiwany terrorysta dogadają się, mogą wywołać epidemię, jakiej świat nie widział.

***

Ubrany po cywilnemu człowiek wszedł bez pukania do gabinetu Łopuchina. Był potężnie zbudowany, wysoki, lecz nie gruby. Miał w sobie coś, co sprawiało, że przypominał dobrodusznego niedźwiedzia z rosyjskiej bajki. Dyrektor departamentu policji wciągnął w płuca haust powietrza. W głowie mu się nie mieściło, że ktoś mógł ośmielić się wedrzeć do tego sanktuarium władzy. Gość ruszył spokojnie w stronę biurka.

– Ktoś ty jest?! – ryknął dyrektor. – Won mi stąd!