Usiadł ciężko na kamiennej płycie. Jesienne słońce przyjemnie grzało, czuł narastające rozleniwienie. Pomocnik wróci najwcześniej za pół godziny… Nieoczekiwanie poczuł w nozdrzach zapach dymu. Coś się pali?
Uniósł głowę i osłupiał. Znikła chyba połowa grobowców. W ich miejsce pojawiły się kopczyki ziemi z wetkniętymi krzyżami. Drzewa także były inne. Zniszczone, połamane, częściowo odarte z liści. Gałęzie walały się po ziemi.
Co, u diabła? – pomyślał. Co się, do cholery, dzieje? Gdzie ja jestem?
Zza drzew słychać było kanonadę. Pocisk gwizdnął mu koło ucha i roztrzaskał pobliski nagrobek. Nisko nad cmentarzem przeleciał samolot z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Znowu strzelano.
To do mnie walą, zrozumiał natychmiast.
Klucząc między płytami, przebiegł do końca i wyskoczył na alejkę. W oczy i płuca wżerał się dym. Miasto za murem płonęło. Na cmentarzu słychać było krzyki, trzask gałęzi łamanych butami, huk wystrzałów.
Niemcy, uświadomił sobie.
Rozejrzał się w panice. Nazistów nie było jeszcze widać, ale czuł, że otaczają go coraz ciaśniejszym pierścieniem. Przyczaił się za drzewem. Wyjrzał ostrożnie zza grubego pnia. Edek w hitlerowskim mundurze kucał za nagrobkiem. Pistolet w jego dłoni chwiał się nerwowo.
To on do mnie przed chwilą strzelał, uświadomił sobie drwal. Parszywy zdrajca… Zaraz zobaczymy, kto kogo…
Podkradł się cicho i gdy był tuż za plecami kumpla, odpalił piłę. Przyjaciel poderwał się nerwowo.
– Zdychaj, świnio!!! – Robert opuścił narzędzie prosto na głowę wroga. Spostrzegł jeszcze, że pistolet w dłoni podwładnego plunął ogniem, i wszystko zgasło.
Tymczasowy zarządca cmentarza, ksiądz Antoni, siedział w swojej kancelarii. Słuchał zmartwiały raportu policjanta.
– Wygląda na to, że wpadli w jakiś amok – mówił nadinspektor. – Brygadzista zaatakował pomocnika piłą spalinową, a ten wsadził mu trzy kule w brzuch. Obaj zginęli na miejscu.
Duchowny milczał wstrząśnięty. Wreszcie nerwowym ruchem poprawił okulary.
– Chciałbym zobaczyć ciała… – wykrztusił.
– Odradzam. – Funkcjonariusz pokręcił głową. – Wie ksiądz, widziałem w życiu wiele jatek, ale to…
– Rozumiem. Co ich skłoniło do…
– Nie wiemy. Pracowali razem od miesięcy. Nie kłócili się. Taki zgodny zespół. Młodszy miał spluwę, bo pracował wcześniej jako konwojent. Nigdy się nią nie chwalił, nie zgrywał chojraka. A tu naraz wypalił kilka razy w różne strony, a potem zastrzelił kumpla, gdy ten urzynał mu głowę piłą mechaniczną.
– Może zaczął strzelać, a brygadzista chciał go obezwładnić?
– Piłą?
– Może liczył na to, że się przestraszy.
– Nie wiemy – westchnął policjant. – Sądzimy raczej, że zatruli się jakimś narkotykiem. Zobaczymy, co wykażą testy toksykologiczne. Pożegnam się, pora na mnie.
Ksiądz spisał sobie notatkę, a potem, westchnąwszy ciężko, wyszedł z biura. Spędził pół godzinki, wędrując pomiędzy grobowcami leżącymi w starej części nekropolii. Zatoczył krąg i zamierzał już wracać do świątyni, gdy gdzieś w pobliżu usłyszał równy stukot młotka. Ruszył w jego stronę. Na alejce parkowała sfatygowana furgonetka. Leżały na niej jakieś detale z piaskowca. Przy sporym grobowcu pracował starszy mężczyzna w drelichu. Usuwał płytę skruszoną zębem czasu. Nowa, dorobiona na wymiar, spoczywała opodal.
– Niech będzie pochwalony. – Na widok duchownego kamieniarz uchylił czapki.
– Na wieki wieków, amen – pozdrowił go ksiądz. – Pan Zenon Cwajnos?
– Proszę mówić mi Zenek – mruknął rzemieślnik. – Wszyscy tak mówią, chyba że jakiś młody, to wtedy gada wujaszek Zenek.
Rzemieślnik dobiegał sześćdziesiątki. Był szeroki w barach, ale niezbyt rosły. Wysokiemu księdzu sięgał co najwyżej do ramienia. Miał spracowane dłonie, na których skóra stwardniała do tego stopnia, że nie używał nawet rękawic. W prostackiej twarzy połyskiwały łagodne i rozumne oczy.
– Widzi wielebny, posypało się… Nawet kamień nie wytrzymuje świństwa, którym oddychamy. Ksiądz jest, jak mniemam, tym nowym proboszczem?
– Na razie na zastępstwie. Nie wiem, czy mnie tu zostawią.
– I na sam początek urzędowania taka przykra historia – westchnął Cwajnos. – To jakby potknąć się na progu nowego domu.
– A i owszem. Znał ich pan?
– Z widzenia raczej. Parę razy gadaliśmy. Wsiowe chłopaki, głupie toto, ale w porządku. Pecha mieli…
– Co chce pan przez to powiedzieć?
– Wpakowali się na jakieś złe miejsce. Tam już kiedyś zginęli ludzie. Na probostwie są kroniki parafialne, proszę w nich sprawdzić. Kiedy to było… – Zmarszczył brwi. – W siedemdziesiątym ósmym chyba. Albo i wcześniej. Grabarz i dwaj pomocnicy poszlachtowali się szpadlami. Dwóch odratowali, poszli siedzieć za tego trzeciego, bo on, niestety…
– Dziękuję za informację. Sprawdzę to sobie.
– Jakby było trzeba coś przy kościele z kamieniarki zrobić, proszę zadzwonić. – Wygrzebał z kieszeni wizytówkę. – Drobne roboty na poczekaniu i gratis, grubsze do negocjacji. Poprzedni proboszcz zawsze ze mną współpracował.
– Dobrze zna pan cmentarz?
– Dość dobrze, ale tyle tu zakamarków, to nawet i mnie czasem coś zaskoczy.
– Czy mógłby mi pan pokazać miejsce, gdzie zginęli drwale?
– Chodźmy – mruknął, ale mina nieco mu zrzedła. – To bliziutko…
Boi się, zrozumiał duchowny.
Zenek stąpał czujnie, rozglądając się na boki. Proboszcz kroczył za nim. Czuł nieprzyjemny szum w uszach.
– Czasem człowiek żałuje, że miedziane trumny wyszły z użycia – powiedział kamieniarz.
Ksiądz przełknął nerwowo ślinę.
– To by coś pomogło?
– Nie wiem – westchnął. – Gadałem kiedyś z jednym doktorem, od was, z Akademii…
– Teraz to już Uniwersytet imienia Kardynała Stefana Wyszyńskiego.
– A rzeczywiście. No więc mówił mi o ptomainach trupich i innych takich substancjach. Ponoć gdy ciało się rozkłada, mogą się wydzielać jakieś wyjątkowo zjadliwe narkotyki. Takie, które zamiast zwykłego haju wywracają mózg na drugą stronę, umożliwiają kontakt z demonami, demolują całą jaźń…
– Myśli pan, że to to?
– Proszę księdza, ja prosty kamieniarz jestem. Ale myślę, że jak takie świństwo z trupa ciecze, to i drzewo, gdy tego korzeniami pociągnie, to zdziczeć może…
– Drzewo? Zdziczeć?
– Wie ksiądz, ja tu na cmentarzu już czterdziesty rok pracuję. Różne rzeczy się widziało. Naprawdę różne. – Wzdrygnął się na samo wspomnienie. – Nekrofile na ten przykład. Gdyby nie byli uzależnieni albo opętani, toby tego przecież nie robili? Prawda? Albo woda. Teraz to bezpiecznie w miarę, wodociąg położony, ale dawniej, jak tu jeszcze studnie były, to pamiętam takiego staruszka, który pił wodę z tych studni. Tak litr albo nawet dwa litry na raz. Szedł w krzaki, wysikiwał i pił znowu. Gadałem z nim nawet – kamieniarz zniżył głos. – Mówił, że jak się opije, to czasem w trans wpada i widzi wtedy czasy swojej młodości.
– I trupi jad go nie powalił!?
– W końcu chyba tak, bo żeśmy go pewnego ranka znaleźli na tej ławce sztywnego. Oczy w słup, lekarz orzekł wstrząs toksyczny czy coś… Ale tak pomyślałem, czemu on to robił? Może coś z tych nieboszczyków i cieknie, co ich wspomnienia zachowuje? Albo inny jakiś jad, który na mózg działa. Tak może być i tak. Kto to wie…
– Nie znam się na tym – mruknął proboszcz.
– A drzewa… Drzewa to drzewa. Większość zwykła, ale czasem… Kto wie, różnie przecież bywa. No i jesteśmy.