– W zasadzie czemu by nie?
– A ile by to kosztowało?
– Musi co dwadzieścia rubli. Za jednego.
– Rozbój w biały dzień – wykrztusił agent.
Starzec uśmiechnął się. Błysnął złotym zębem, co wyglądało trochę nienaturalnie, bo nie miał żadnych innych.
Susłow podszedł i popatrzył starcowi w oczy.
– Jefim Urwanko zwany Dziadkiem? – upewnił się. – Szmugiel jedwabiu?
Oczy zabłysły.
– Agent Susłow. Jak to miło. Nu, pomyślę o ekstra dopłacie. Razem pięćdziesiąt rubli.
– Jefim, ty sobie sam grób kopiesz.
– Jestem najlepszy. Pamięta pan, co było dwa lata temu? Nie dogonili mnie parowym kutrem pościgowym!
– Miałeś dobry wiatr.
– Bóg sprzyja przemytnikom. Zatrzymałem się aż w Szwecji.
– Teraz wróciłeś?
– Musiałem spłacić wspólników, gdy wyszli wreszcie z więzienia. Na „Andromedę”? Tam i z powrotem sto dwadzieścia rubli.
– Zaraz. Przed chwilą miało być pięćdziesiąt za przejazd w jedną stronę.
– No tak, za długo się zastanawiacie, to cena rośnie. A z powrotem ciężej. Zresztą mam już swoje lata.
Susłow westchnął ciężko.
– Chodźmy stąd – powiedział.
– Dobra, zawiozę was za dziesiątaka – powiedział nieoczekiwanie dziadek.
– Zdzierstwo – zaoponował Wilkowski.
– A widzicie tu kogoś innego? Nie chcecie, to poszukajcie sobie przewoźnika. Jeszcze żeby trzeźwy był i za burtę was nie wypchnął. Znają was tu, Susłow, znają. Znają, ale nie kochają – zarechotał.
Pięć minut później siedzieli już w jego cuchnącej zgniłą rybą łódce. Jefim postawił brudny żagiel, zszyty z jakichś koszmarnych szmat. Łajba, choć brudna i pokraczna, złapała wiatr i pomknęła szybko po spienionych falach.
Kajuta wielkiego księcia była cudowną oazą spokoju pośród ciemności i wzburzonych fal zatoki. Gdy zdali sprawę, usiedli, szczękając zębami o brzegi szklanek wypełnionych herbatą z rumem. Arystokrata przechadzał się wolno, zastanawiając się nad ich relacją.
– Trzeba pomyśleć – powiedział wreszcie. – Mowa była o bakcylach w słoikach, a tymczasem przechwycona depesza dotyczy jakichś owadów. Jeśli skonfiskujemy niewłaściwy transport, możecie mieć nieprzyjemności.
– To optymalny sposób przeszmuglowania bakcyli – odezwał się Tomasz. – Jeśli dobrze zgadłem, ten ładunek to zakażone pchły.
– Słucham? – Książę spojrzał na niego bystro. – Skąd, do diabła? W jaki sposób?
– Wiemy, że zagadkowa drezyna jedzie z bardzo daleka. Jest w drodze prawdopodobnie od chwili, gdy Sawinkow spotkał się z profesorem.
– Proszę mówić dalej.
– Dwanaście dni szybką spalinową drezyną to, jak mi się wydaje, wystarczający czas, by transsyberyjską dojechać do Mandżurii. A w Mandżurii wybuchła właśnie epidemia dżumy…
Rzucił na stół wycinek z gazety.
– Wielki Boże! – szepnął książę.
Po peronie hulał lodowaty wiatr. Ciemno było choć oko wykol, tylko zza budynku dworca towarowego padało trochę światła. Latarnie gazowe były zgaszone. Po peronie przechadzali się nerwowo Ransson i profesor Filipow.
Trzej agenci ochrany oraz doradca naukowy księcia siedzieli za pryzmą podkładów i obserwowali. Z wagonu wygramolił się chłopak o rozespanych oczach. Drezyna się spóźniała.
– Wkraczamy? – szeptem zapytał Wilkowski. Wyglądał szczególnie źle, trzęsła nim gorączka, a twarz przypominała kolorem brzuch śniętej ryby.
– Czekamy. To już nie potrwa długo – uspokoił go Nikifor.
Kilka minut później na stację wtoczyła się spalinowa drezyna. Zatrzymała się ze zgrzytem hamulców. Dwaj kolejarze przyczajeni w cieniu szopy wyskoczyli i zręcznie założyli na tor blokady. Susłow, wychodząc zza podkładów, dmuchnął w policyjny gwizdek.
– Profesor Michaił Filipow? – zwrócił się do zaskoczonego uczonego.
– Tak, a o co chodzi?
– Wasz ładunek zostaje skonfiskowany.
– To bezprawie!
– Milczeć.
Spojrzał na drezynę. Z przodu na platformie umieszczono pakę na ładunek. Obok stali dwaj mężczyźni w szynelach.
– Won od przesyłki! – warknął Susłow.
– No, no, liczcie się ze sło… – Trzask repetowanych karabinów sprawił, że konwojentowi głos uwiązł w gardle.
Obejrzał się. Dwudziestu marynarzy z kanonierki księcia stało wzdłuż torowiska.
– Wyjmijcie pistolety, powoli, tak żebym je widział – polecił Nikifor kurierom. – Dobra. Połóżcie je na ziemi. A teraz wynosić się!
Wypełnili jego polecenie. Agent wskoczył na platformę. Odstrzeliwszy kłódkę, wydobył ze skrzyni duże pudło owinięte w kilka warstw gazy i opieczętowane. Zniósł je ostrożnie na peron. Ransson, maszynista i obaj konwojenci stali w pewnej odległości.
Wilkowski wyciągnął z kieszeni woreczek z jakimś proszkiem. Posypał nim obficie gazę. W jego dłoni błysnęła benzynowa zapalniczka. Płomień był oślepiająco biały, jak od magnezji. Od pakunku wionęło straszliwym żarem. Polak cofnął się kilka kroków.
– Zapłacicie mi za to! – syknął Filipow.
– Paszoł w czortu – rzucił mu agent. – A wam radzimy rozsądniej dobierać klientów! – huknął na Ranssona.
Stacja opustoszała. Zagadkowy pakunek spłonął, pozostawiając po sobie jedynie kałużę ciekłego metalu. Wilkowski wsiadł do dorożki. Z trudem łapał powietrze. Susłow zajął miejsce obok niego.
– Jedźmy do mnie – zaproponował.
Praktykant ze znużeniem kiwnął głową. Grzebał nieporadnie po kieszeni.
– Tego szukasz? – Szef podał mu książeczkę.
– Więc wiesz.
– Przeczytałem tylko tytuł. Mam nadzieję, że reszty dowiem się od ciebie.
Tomasz zakaszlał.
– Urodziłem się w dwa tysiące trzydziestym czwartym roku – szepnął. – Wiem, co mówię, to nie jest maligna. Byłem historykiem… Dyrektorem katedry historii cywilizacji rosyjskiej na Uniwersytecie Słowiańskim imienia Mikołaja Drugiego w Berlinie.
– Gdzie!?
– Posłuchaj, resztę przeczytasz w tym. – Puknął palcem w okładkę. – Zajmowałem się waszą epoką. Zaginioną Atlantydą… Uratowaliśmy właśnie ten piękny kraj.
– Ratować? Przed czym?
– Im się udało. Epidemia… Wybuchła nagle, Petersburg został odcięty kordonem sanitarnym. W mieście doszło do rozruchów, spłonęły teatry, biblioteki, muzea… Zginęli najwybitniejsi uczeni, pisarze, poeci, teolodzy, malarze, arystokraci. Przeżyło około trzech procent mieszkańców. Ruiny miasta zrównano z ziemią pociskami zapalającymi, by zażegnać groźbę rozszerzenia się epidemii. Zarazę zatrzymano, ale potwornym kosztem.
– Więc w czym problem?
– Spalono cenne archiwalia, biblioteki. Rosja nigdy nie otrząsnęła się po tej katastrofie. Na kilka dekad podupadła sztuka. No i ofiary… Na zarazę zmarło kilkaset tysięcy ludzi, drugie tyle zginęło w czasie kwarantanny. Sama elita waszego narodu. Możesz to sobie wyobrazić? Przyjeżdżałem tu co roku na wykopaliska… Widziałem te kilometry kwadratowe wypalonych gruzowisk, zarośniętych chaszczami i lasem. Poznawałem to piękne miasto, tak nikczemnie wymazane z kart naszej cywilizacji. Wykopywaliśmy resztki. Niedopalone grzbiety książek, porcelanowe główki lalek, okucia z mebli, koszulki ikon. I podjąłem decyzję. Zmienię bieg dziejów, uratuję was. Za cenę własnego życia.
– Co ci jest?
– Umieram. Skok w przeszłość demoluje każdy żywy organizm. Zostało mi już tylko kilka dni… Ale udało się. Nie będzie wielkiej zarazy.
– Sądzisz, że było warto? Nie zobaczysz nawet efektów…
– Tak. Każda wersja historii będzie lepsza niż to, co się stało…