– Bierz! – krzyknął ponownie stary.
Nie szukał zgubionej spluwy, tylko gładkim ruchem wyrwał pałasz z pochwy u boku. Pies nie wykonał rozkazu, z dziwnym wyrazem pyska obwąchiwał stłuczoną probówkę.
– Poddaj się! – ryknął strażnik do włamywacza.
Ten tylko wzruszył ramionami.
– Niechże pan da spokój – powiedział. – Nie mam ochoty robić panu krzywdy.
– Ty łobuzie! Ty do mnie!? Ty łajzo! Mnie grozisz? Nie z takimi sobie radziłem.
– Jak pan sobie życzy.
Igor odbił się z miejsca i runął na niego. Głownia pałasza ze świstem przecięła powietrze. Uderzył podstępnie, nisko, celując w uda. Przeciwnik skoczył w górę, podciągając kolana pod brodę. Klinga zazgrzytała na stalowej nodze stolika. Młody cofnął się między półki.
– Ja cię tu zaraz… gnido… wypatroszę! – Staremu brakowało już trochę oddechu.
Czuł wstyd, że tak się zasapał.
– Tam do kata… Niechże pan odłoży tę kosę, zanim komuś stanie się krzywda – obcy nie tracił humoru.
W wąskim przejściu między regałami nie sposób było wziąć odpowiedniego zamachu. Igor spróbował dwukrotnie pchnięcia, ale młody, cały czas cofając się, unikał stali.
– Poddaj się! Krócej będziesz siedział! Za stawianie oporu dołożą ci minimum dwa lata!
– A jak mnie pan nie złapiesz, w ogóle nie będę siedział – odgryzł się włamywacz, schodząc z linii kolejnego morderczego sztychu. – Niechże pan zaprzestanie tego jałowego wysiłku, nie chcę mieć pana na sumieniu. Aczkolwiek doceniam pański kunszt szermierczy.
– Ty bezczelny smarkaczu! – wycharczał Igor. Ponownie zaczynało brakować mu tchu. Kolejny cios włamywacz odbił krzesłem. Pałasz na chwilę uwiązł w twardej dębinie. Nieznajomy wykorzystał te kilka sekund. Uciekł w kąt pomieszczenia.
Igor, rycząc jak rozjuszony byk, rzucił się za nim, ale już było za późno. Intruz wspiął się błyskawicznie po drabince sznurowej ku dziurze wyciętej w żelbetowym stropie.
– Czekaj, draniu!
– A niby na co? – Roześmiał się drwiąco. – Niechże pan nie włazi za mną, nogę skręcić można, a i zlecieć… Ja już i tak ucieknę.
– Gówno! Zaraz cię dorwę! Ruski miesiąc popamiętasz!
Strażnik, sapiąc z wysiłku, wdrapał się na strych. Klapa w dachu była otwarta. Mężczyzna uciekł. Igor wygramolił się na stromą, śliską od deszczu powierzchnię.
– Uff… – odetchnął z ulgą.
Dwaj komandosi właśnie zakładali kajdanki włamywaczowi. Przynajmniej raz zdążyli na czas.
– Wszystko pod kontrolą. – Niższy funkcjonariusz zasalutował staremu. – Trochę się szarpał, ale już chyba będzie grzeczny.
– Przybył generał Kowalski, panie prezydencie – zameldował sekretarz.
– Prosić.
Wojskowy wszedł i dziarsko trzasnął obcasami.
– Panie generale, proszę spocząć. – Dygnitarz wskazał gościowi fotel. – Chciał się pan ze mną spotkać.
– Tak jest! Zna pan sytuację, panie prezydencie. Rubież obronna nad Zbruczem to kompletna prowizorka. Ewentualne walki uliczne we Lwowie i próba związania tam dużych sił wroga to mrzonka. Zatrzymamy część ich armii może na tydzień, a i to pod warunkiem ewakuacji cywilów, zaminowania wszystkich budynków i zamienienia miasta w jedną gigantyczną pułapkę.
– Tydzień. Co potem?
– Rosjanie rzucą na froncie południowym wszystko, czym dysponują… RU Przemyśl nie wytrzyma zmasowanego ataku, RU Hrebenne przetrwa najwyżej trzy dni. A jest i front północny, RU Białystok… Zawieszenie broni kończy się w czwartek. Jeśli uderzą od razu, najdalej za dwa tygodnie będą pod Warszawą. Ostatnią prowizoryczną linią obrony będzie Wisła. Ostatnim refugium – Poznań, Wrocław lub Szczecin. O ile oczywiście szkopy i amerykance nie uderzą od tyłu. Potem będzie można już tylko wywiesić białą flagę. Likwidacja naszej państwowości to kwestia może dwudziestu dni. Jeśli mamy coś zrobić, to teraz… Niestety, jednostka W-4…
– Tak, została zlikwidowana. – Prezydent aż się zapienił. – Wyobrażacie sobie, co by powiedziała Liga Narodów, gdyby się wydało, że kazał pan przygotować proszek z przetrwalnikami pałeczek wąglika…
– E, nie takie rzeczy uchodziły nam płazem. Co z bronią atomową? Dostanę ją wreszcie? – Spojrzał na prezydenta z nadzieją.
– Dysponujemy trzydziestoma dwoma głowicami atomowymi. Wczoraj nasi fizycy ocenili ich przydatność bojową. Co najmniej osiemdziesiąt procent powinno wybuchnąć – dygnitarz ważył każde słowo. – Gwarancji nie ma, od sześćdziesięciu z górą lat nie odpaliliśmy ani jednej.
– Proponuję zatem samobójczy rajd stu helikopterów szturmowych chronionych przez myśliwce oraz atak atomowy na Sankt Petersburg, Moskwę i Smoleńsk – odezwał się generał. – Jeśli już przegraliśmy, to przynajmniej niech nas przez kolejne dwieście lat zapamiętają.
– To miasta, tam jest ludność cywilna!
– No cóż, na wojnie cywile czasem też giną. – Generał spojrzał na niego jakby zdziwiony.
Prezydent zadumał się głęboko.
– Pomysł ten ma jeszcze jedną poważną wadę – powiedział. – Na nasz atak tą bronią oni odpowiedzą tak samo. Wedle danych wywiadu mogą dysponować już ponad setką głowic.
– Wobec takiego postawienia sprawy nie będę więcej zajmował czasu. Pozwolę sobie dodać, że w zaistniałej sytuacji tylko cud może nas uratować.
– Otrzyma pan zezwolenie użycia bomb, w razie gdyby zagrożona została linia obrony na Bugu, ale wyłącznie przeciw celom militarnym – powiedział prezydent polubownie. – Na razie proszę spróbować środkami konwencjonalnymi.
Generał skrzywił się tylko, jakby zjadł cytrynę.
– Zrobię, co się da – mruknął. – Ale rezerwy już się kończą.
– Powiedział pan, że tylko cud może nas uratować. Czy miał pan na myśli coś konkretnego? – zapytał ostrożnie dygnitarz.
– Nie, ale pracuję nad tym. – Kowalski położył dłoń na klamce. – Może coś ciekawego się wyklaruje. Mam pewien niekonwencjonalny pomysł racjonalizatorski…
– O Boże, znowu!?
Co za tępy trep, pomyślał prezydent, gdy za gościem zamknęły się drzwi. Kto go zrobił szefem sztabu?
Co za głupi cywilny dupek, pomyślał generał, schodząc po schodach. Kto takiego kretyna wybrał na prezydenta?
Budynek archiwum przypominał mrowisko, w które wdepnął dzik. Żandarmeria najwyraźniej stawała na uszach, byle tylko zmazać plamę na swoim honorze. Technicy sprawdzali każdy pyłek.
Generał Kowalski wszedł do pomieszczenia, w którym urządzono zaimprowizowane centrum dowodzenia.
– Witam – odezwał się cicho.
Na jego widok mężczyzna w czarnym garniturze oderwał się od przeglądania jakichś notatek.
– Kapitan Izaak Buch, kontrwywiad wojskowy, pion śledczy.
– Referujcie, proszę, kapitanie.
– Zapraszam, zaraz wszystko pokażę.
Weszli do czytelni, która była widownią nocnej walki.
– A zatem: włamywacz za pomocą plecakowego napędu odrzutowego wylądował na dachu. Pogoda mu sprzyjała. Ulewa była na tyle silna, że czujniki podczerwieni go nie wykryły. Prawdopodobnie miał też ze sobą odpowiedni kombinezon, dodatkowo maskujący temperaturę ciała.
– Rozumiem.