Tylko w jednej na kilkadziesiąt przesyłek trafi się coś naprawdę ciekawego…
Paczka była niewielka. Profesor Maciej Kowalski zważył ją w dłoniach. Ciężka… Wyjął z kieszeni nożyk introligatorski i zabrał się do rozpruwania. Pod grubą warstwą szarego papieru pakowego ukazało się nieduże pudełko po jakiejś margarynie.
– Zawsze podziwiałem idiotów, którzy jadają takie rakotwórcze paskudztwa… – mruknął uczony sam do siebie.
Plastikowe opakowanie oczywiście nie było umyte, toteż już po chwili całe dłonie miał pokryte warstwą tłuszczu. Wreszcie oderwał wieczko. Sądząc z jasnych zacieków, nadawca przykleił je sporą ilością kleju. Wewnątrz znajdował się wilgotny nadmorski piasek. To akurat specjalnie profesora nie zdziwiło. Nadawcy lubią swoje skarby zabezpieczać na czas podróży. Otrzymywał przedmioty zawinięte w siano, stare szmaty, sznur do snopowiązałki, przesypane pierzem, trocinami, granulatem paszowym… Piasek nie był tu niczym nadzwyczajnym. Profesor ostrożnie przesypał zawartość paczki do plastikowej kuwety. W jasnym pyle mignęło coś matowoczarnego. Palce uczonego przeryły piach i wydobyły nieduży odłamek czarnej skorupy.
– Aha – mruknął.
Obrócił ją w dłoniach. Czarna grafitowana powierzchnia, do brzuśca garncarz dokleił wałeczek gliny. Przez niewielką dziurkę przewleczone było zaśniedziałe kółeczko z brązu. Coś jak kolczyk tkwiący w małżowinie. Bo też i było to ucho. Ucho doklejone do fragmentu urny twarzowej kultury pomorskiej. Kowalski odszukał na papierze adres nadawcy.
Wyszedł na korytarz i zapukał do drzwi sąsiedniego gabinetu. Na pokrywającej je płycie pilśniowej lśniła nowością mosiężna tabliczka: mgr Paweł Rylski.
Nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. Gabinet wyglądał dokładnie tak, jak w filmach ukazuje się pracownie szalonych dziewiętnastowiecznych naukowców. Na biurku piętrzyły się kuwety, w nich tkwiły skorupy rozmaitych naczyń. Wilgotny piach utrzymywał w odpowiedniej pozycji klejone fragmenty. Półki masywnego regału wyłożono pożółkłymi gazetami, na których spoczywały ludzkie kości, a obok podręcznik medycyny sądowej, pozakładany tu i ówdzie wycofanymi z obiegu banknotami. Drugi regał zastawiony był książkami. Stół kreślarski ginął pod nierówną pryzmą planów wykopów oraz teczek z dokumentacją, a na szczycie stosu stał koszyczek wypełniony krzemiennymi narzędziami.
Młody, ciemnowłosy właściciel gabinetu pracował zapamiętale – walił w natchnieniu w klawisze komputera.
– Panie kolego. – Profesor chrząknął znacząco.
Paweł odwrócił się zaskoczony.
– Witam, czym mogę służyć? – Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu, ale oczy pozostały czujne.
– To przyszło dziś pocztą. – Uczony wręczył mu skorupę.
Magister powoli obrócił ją w dłoniach.
– Ucho urny twarzowej kultury pomorskiej albo bardzo zręczna imitacja – mruknął.
Wyjął z kieszeni sprężynowiec i poskrobał ostrożnie krawędź zabytku.
– Nie, to autentyk – odpowiedział sam sobie. – Piękny odłamek, ale gdzie jest reszta?
– Przyszło pocztą. Znalazł to nauczyciel ze wsi Zgniła Woda, gdzieś w województwie zachodniopomorskim.
– Cmentarzysko tej kultury z okresu największego rozkwitu… – zamyślił się magister. – Kto wie, może nawet kilkadziesiąt grobów… Ostatnie rozkopano…
– Będzie ze dwadzieścia lat temu. A gdyby udało się zlokalizować ich osadę – kusił profesor – byłaby sensacja na grubszą skalę. Dlatego weźmiesz doktora Olszakowskiego i pojedziecie na rekonesans. Znajdziecie nauczyciela, niech pokaże miejsce, rozpatrzycie się w terenie…
– Jasne, tylko gdzie jest ta cała Zgniła Woda? – Paweł sięgnął dłonią i wydobył z regału opasły atlas Polski.
Kartkował przez chwilę indeks, a potem otworzył na odpowiedniej stronie.
– Jest – mruknął z zadowoleniem. – Gmina Lewkowe. Kiepska skala – westchnął. – Trzeba będzie sztabówkę…
Wybiegł z gabinetu, podzwaniając kluczami od archiwum. Wrócił po kilku minutach. Zestawił kuwety ze skorupami na podłogę i rzucił arkusz mapy na biurko.
– Od zachodu szosa do wsi Lewkowo, gdzie mieści się siedziba gminy. Do Zgniłej Wody jest jeszcze kilka kilometrów drogi gruntowej. Wioska to tylko kilka gospodarstw… A co to za dziwne podłużne budynki?
– Sądzę, że to baraki pegeeru – mruknął profesor.
– Racja, jest nawet zaznaczone. Od południa las i bagna, od północy morze, od zachodu rzeka, wzdłuż niej bagna… Rany, miejsce prawie odcięte od świata!
– Nie takie znowu odcięte, na pewno mają linię telefoniczną. Zresztą w dobie telefonów komórkowych nie ma to aż takiego znaczenia.
– Sprawdzę jeszcze arkusze Archeologicznego Zdjęcia Polski – mruknął magister.
– Rzuć też okiem, jak to wyglądało przed wojną. Mamy chyba niemieckie mapy?
– Tak, ale nie dla całego obszaru.
Ponownie zniknął. Wrócił z pożółkłym nieco arkuszem.
– Jest! – powiedział, rozkładając go na stole. – Dawniej ta wieś nazywała się Totenberg.
– Martwa Góra albo Góra Śmierci – westchnął profesor. – Niedobrze.
– Dlaczego?
– Ta nazwa nie powstała bez powodu. Myślę, że na wzgórzach znajdowano ludzkie kości. A to może oznaczać, że nasze cmentarzysko było rozgrzebywane przez tubylców. Z drugiej strony kultura pomorska stosowała przeważnie kremację… Możliwe zatem, że nazwa wzięła się od jakiegoś innego cmentarza – rozważał profesor. – Trzeba będzie zrobić kwerendę archiwaliów, warto by prześledzić dzieje okolicy i, co najważniejsze, sprawdzić, czy Niemcy nie kopali tam przed wojną.
– Zaraz się za to wezmę.
Jaka to przyjemność widzieć pracownika naukowego, któremu jeszcze się chce, pomyślał profesor, opuszczając gabinet.
Paweł grzebał w dokumentacji przez ładne kilka godzin. Nie natrafił na żadne ślady. Nawet pobliskie Lewkowo, którego prawa miejskie sięgały czternastego wieku, nigdy nie zainteresowało archeologów. Biała plama na mapach. Miejsce, gdzie można znaleźć dosłownie wszystko… Albo nic.
– Oto dobry dzień na dokonanie odkrycia naukowego, które wstrząśnie podwalinami archeologii! – oznajmił magister Rylski, patrząc, jak dziurawa szosa znika pod kołami samochodu.
– Tak pan sądzi, panie kolego? – Doktor Tomasz Olszakowski spojrzał znad okularów i przeczesał palcami skołtunioną brodę.
Od strony pobliskiego morza wiał ostry, zimny wiatr. Niebo zasnuwały ciężkie, ołowiane chmury.
– Jeśli to istotnie jest cmentarzysko, będziemy potrzebowali kilku studentów do roboty – mruknął młodszy z uczonych.
– Owszem.
Wjechali właśnie w las, gdy Rylski oderwał wzrok od szosy i gwizdnął cicho przez zęby.
– Niech pan spojrzy, doktorze!
Drzewa były niskie, niemiłosiernie powykręcane. Niektóre gałęzie rosły pionowo w górę, inne sterczały pod rozmaitymi kątami. Zwykłe, wydawałoby się, sosny przyjmowały kształty jak z chorej wyobraźni nowoczesnego artysty. Magister zahamował i otworzył okno, by lepiej się przyjrzeć.
– Nie podoba mi się tu – mruknął.
– Dlaczego? – zainteresował się jego towarzysz.
– Cicho… za cicho…
Faktycznie, tylko wiatr świstał pomiędzy powykręcanymi drzewami.
– Sądzę, że można to wyjaśnić – mruknął starszy z podróżników. – Tu były kiedyś radzieckie poligony. Widocznie ta część lasu stanowiła cel dla artylerii. Pociski potrzaskały młode drzewka, te przeżyły, ale rosną chore i zdeformowane. Zwierzęta uciekły. Ptaki podobno pamiętają przez całe pokolenia obszary, w które nie należy się zapuszczać.