– Możliwe – mruknął Paweł. – Słyszałem, że na wybrzeżu Chile jest takie miejsce, gdzie w dziewiętnastym wieku była stacja łowców fok. Kilka kilometrów dalej na plaży wylegują się ich setki, a w okolicach dawnych polowań nie można odnaleźć ani jednej. Ale mimo wszystko tu jest dziwnie…
Zamknął okno i zapalił silnik. Samochód ruszył naprzód.
– Coś mi się zdaje, że i w drogę parę razy trafili – zażartował doktor, gdy mijali szczególnie rozległą dziurę w asfalcie. – Trzeba będzie uważać. Jeśli tu był poligon, mogą się poniewierać niewypały. A studenci, sam pan wie, panie kolego, jacy są. Znajdą, to zaczną rozkręcać i może być nieszczęście.
Wyjechali z lasu, przed nimi rozciągały się wydmy porośnięte lichą trawką i gdzieniegdzie krzewami. W powietrzu unosił się dziwny, trudny do określenia smród.
– Przeterminowane nawozy azotowe czy ki diabeł? – zastanawiał się doktor. – Zwykłe szambo tak nie śmierdzi.
– Może gnijące na brzegu morza wodorosty? – podsunął kierujący autem. – Plaża niedaleko, zaraz za tymi wydmami.
Na poboczach, w krzakach, bielały plastikiem dzikie wysypiska śmieci. Pola dawnego pegeeru zarastał już młody brzeźniak. Drzewka usiłowały czerpać soki z jałowej gleby. Nadmorskie wiatry przyginały je do ziemi.
Rylski dodał lekko gazu, podświadomie chcąc wydostać się jak najszybciej z ponurej okolicy, jednak już po chwili znowu musiał zwolnić. Ta droga zdecydowanie nie nadawała się do szybkiej jazdy. Przed samą wsią nawierzchnia nieoczekiwanie się poprawiła. Dziury zasypano tłuczoną cegłą i ubito. Na nieprawdopodobnie starej zielonej tablicy widniała nazwa osady. Korozja żrąca metal odsadzała lakier, całą powierzchnię pokrywały rdzawe purchle, lecz ciągle widać było napis Zgniła Woda.
– Wygląda na to, że dotarliśmy – powiedział doktor Olszakowski. – Trzeba odnaleźć tego nauczyciela.
– Zbigniewa Minca – przypomniał magister. Wjechał pomiędzy opłotki. Dwa rzędy baraków wzniesiono tu zapewne jeszcze w okresie rozkwitu pegeeru. Betonowe ściany upstrzyły rozbryzgi błota. Pokrzywione, przepalone ceglane kominy sterczały z dachów pokrytych dziurawą papą. Największe otwory zasłonięto starymi workami po nawozach sztucznych, przygniecionymi w rogach kawałkami cegieł. Nieprawdopodobnie brudne szyby i wykoślawione, rozłażące się, odrapane drzwi strzegły życia ludzi zamieszkujących te nory.
Przed domami, sądząc po resztkach ścieżek z płyt chodnikowych, znajdowały się w przeszłości niewielkie ogródki. Obecnie ciemne błocko podchodziło aż do drzwi. Nigdzie nie było widać tabliczek z numerami domów.
– Co za chlew – mruknął magister. – Rozumiem, że nędza, ale mogli te dziury w ścianach zaklajstrować choćby gliną… Ponuro tu jakoś.
– Bo i dzień taki ponury…
Pośrodku wsi, na niedużym placyku, sterczał mocno pochylony budynek z płyty pilśniowej. Sądząc po grubych kratach zabezpieczających brudne okna, był to sklep. Na betonowych schodkach siedziało kilku tubylców. We czterech rozpijali flaszkę taniego wina. Magister zatrzymał samochód i wysiedli. Pomiędzy barakami snuła się woń fermentującego szamba. Jeden z domów udekorowano krzywo przytwierdzoną, zardzewiałą tablicą, która informowała, że tu mieści się Szkoła Podstawowa w Lewkowie, filia w Zgniłej Wodzie.
– Cywilizacja – parsknął magister, ale doktor nie podchwycił żartu.
Odprowadzani uważnymi spojrzeniami autochtonów, po popękanych schodkach weszli do sklepu. Umeblowanie w pełni korespondowało z wyglądem zewnętrznym lokalu. Ladę obito szarą od brudu ceratą, na zakurzonych półkach z płyty wiórowej gdzieniegdzie stały torby z mąką i makaronem oraz jakieś słoiki z przetworami. Najbardziej eksponowane miejsce zajmowało kilkadziesiąt flaszek wina marki Ogier. Za ladą na krześle siedziała rozlazła, zapasiona baba w nieokreślonym wieku.
– Wy czego? – zapytała konkretnie.
– Szukamy Minca – odparł równie konkretnie Olszakowski.
– A, nauczyciela – burknęła, szczerząc popsute zęby. – A, to pewnie w szkole jest…
– Panowie do mnie? – rozległo się z tyłu.
Odwrócili się jak na komendę. W drzwiach stał jeden z tubylców, którzy przed chwilą na schodach znęcali się nad butelką.
– Miło mi niezmiernie, zapewne panowie archeolodzy?
Przedstawili się i wymienili uścisk dłoni. Nauczyciel miał ciężką, kostropatą, murarską łapę. Zalatywało od niego wonią taniego wina.
– Zainteresował nas ten kawałek skorupy – wyjaśnił doktor. – Chcieliśmy obejrzeć miejsce, w którym został znaleziony.
– Cztery flaszki – nauczyciel spokojnie wymienił cenę.
Spojrzeli po sobie zaskoczeni.
– Tyle to będzie kosztowało – wyjaśnił Minc. – Za wszystko w tym kraju trzeba płacić.
– Cztery flaszki czego? – zapytał ostrożnie Rylski.
– A tego, o, ogiera – wskazał półkę.
– Piętnaście złotych – wyjaśniła sprzedawczyni.
– Piętnaście złotych za takie gówno? – zdumiał się Olszakowski.
– Za cztery butelki z kaucją – uściśliła. – To co, podawać czy nie podawać? Mnie za gadanie nie płacą!
Magister odliczył żądaną kwotę. Nauczyciel umieścił dwa mózgotrzepy w kieszeniach marynarki, a dwa wziął w dłonie.
– A szkło niepotrzebne? – zatroszczyła się sprzedawczyni, wskazując plastikowe kubeczki.
– E, jeszcze mamy – uspokoił ją.
Wyszedł przed sklep. Kumple na jego widok ożywili się wyraźnie.
– Chłopaki, załatwiłem wam dwa „soki” od naszych nowych sponsorów-naukowców! – oznajmił gromko nauczyciel.
Kucnął, opierając się o ścianę, i wyciągnął przed siebie trzęsące się ręce z flaszkami. Wypuścił obie jednocześnie. Puk, puk – uderzyły o betonowe schodki. Magister ze zdumieniem spostrzegł, że od precyzyjnego uderzenia odpadły denka. Nauczyciel złapał butelki za szyjki i jednym zręcznym ruchem odwrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Denka zostały na stopniu, a on trzymał dwa jakby kielichy pełne złocistego napoju. Rozlał przy tym zaledwie kilka kropli. Podał wino kumplom i wstał.
– No to w drogę – powiedział do zaskoczonych archeologów.
– Niezła sztuczka – mruknął Rylski, gdy sadowili się w samochodzie.
– A tak, z nudów człowiek tak do wprawy dochodzi – wyjaśnił Minc. – A ta skorupa, znaczy się, ciekawa?
– Tak nam się wydaje, ale musimy zobaczyć miejsce, żeby się upewnić.
– Ech, przydałyby się w okolicy wykopaliska – westchnął nauczyciel – bo tu, kurde, wszyscy na bezrobociu, kuroniówka już się skończyła, a do łopaty przecież przyuczeni od małego.
Zaraz za wsią rozciągała się piaszczysta równina porośnięta lichą trawą. Szosa zamieniła się w żużlówkę, a potem w piaszczystą ścieżkę. Paweł po namyśle zatrzymał samochód.
– Co się stało? – zapytał Minc.
– Nie pojadę po tym, przecież zagrzebię się po osie w piasku.
Wysiedli. Magister wyjął z bagażnika saperkę, doktor zabrał torbę z lekkim sprzętem. Ruszyli na piechotę ścieżką przez wydmy.
– Co tak śmierdzi? – zapytał nauczyciela.
Każdy podmuch wiatru przynosił kolejne fale dziwnej woni.
– A, to? Szambo za wydmą wylewamy. Musi skisło…
Równina zarośnięta lichą trawą ciągnęła się po horyzont. Góra Śmierci okazała się po prostu sporą wydmą, najwyższą w tej okolicy. Maszerowali ścieżką. Gdzieniegdzie z piasku sterczało po kilka, kilkanaście kłosów zboża.
– To były pola waszego pegeeru? – zapytał Paweł, byle tylko przerwać nieznośne milczenie.