Nauczyciel rozejrzał się wokoło z frasunkiem.
– Coś tak jakby – powiedział – kazali siać, ale i tak nie rosło. A teraz już, cholera, nawet obsiewać nie każą. Kiedyś robota była i pieniądze szły, dziś bezrobocie degraduje miejscowych – dodał naukowo. – Niby i tak wcześniej dochodów z tego nie było, bo tu nawet kombajnem nie było jak wjechać, ale ludzie czuli, że robią coś pożytecznego. Teraz – machnął ręką – parszywe czasy…
Wreszcie stanęli nad niezbyt głębokim wąwozem przecinającym równinę.
– O, tu, patykami zaznaczyłem. – Minc wskazał trzy gałązki ułożone w trójkąt.
Zeskoczyli na dno. Rylski spojrzał uważnie na ściany rowu. Mniej więcej dwadzieścia centymetrów nad dnem ciągnęła się ciemna warstewka gruba na kilkanaście milimetrów.
– Poziom humusu pierwotnego – mruknął.
– Co to? – zaciekawił się nauczyciel.
– Kiedyś tu był poziom ziemi, rosła trawa i odkładała się próchnica – wyjaśnił niecierpliwie doktor. – Potem, prawdopodobnie na skutek potężnego spływu z którejś wydmy, ta powierzchnia została przykryta metrową przeszło warstwą piasku.
Podszedł do ułożonego z patyków znaku. Skrobnął podłoże saperką. Piasek, piasek… Warstwa pierwotna była tu wyżej.
Poskrobał się po głowie.
– Myślałem, że w warstwę humusu był wkopany grób – powiedział w zadumie – ale nie ma tu żadnych śladów. Widocznie to ucho woda przyniosła z góry.
– To może chodźmy poszukać? – zaproponował magister.
– Taki właśnie miałem zamiar.
Poszli wzdłuż wąwozu. Cały czas towarzyszyła im cienka ciemna warstewka nad samym dnem.
– Jak pan sądzi, czy to była jednorazowa katastrofa, czy raczej piasek był nanoszony stopniowo? – zapytał Minc doktora.
– Nie wiem. Nie wyobrażam sobie jednorazowego obsuwu, który pokryłby piachem tak duży obszar… To raczej były całe lata nawiewania. Może trawy na wydmach uległy wypaleniu, warstwa ziemi zerodowała i zaczął swobodnie przemieszczać się z wiatrem?
– Albo od jakiejś powodzi zostało – dodał nauczyciel.
Wyjął z kieszeni jedną z flaszek, a następnie, wyrwawszy korek zębami, pociągnął kilka łyków. Przeszli jeszcze dwadzieścia metrów. Teren wzniósł się, jar miał teraz około dwóch i pół metra głębokości. Patrzyli z niepokojem na piaskowe ściany, ale najwidoczniej trzymały się mocno. Warstwa humusu powoli wspinała się w górę; była teraz półtora metra nad dnem rowu. Nieoczekiwanie z boku pojawiła się nieregularna ciemna plama.
– Znaleźliśmy – mruknął Paweł.
– To? – w głosie nauczyciela zabrzmiało rozczarowanie.
– Ktoś wykopał sporą dziurę w ówczesnej powierzchni ziemi – wyjaśniał Olszakowski, doczyszczając plamę saperką – wstawił do środka urnę i zasypał dziurę glebą zgarnianą wokoło. Dlatego jest trochę innego koloru niż ten piach.
Wydobył niewielki ułamek czarnej skorupy. Przeszedł jeszcze kilka kroków i wypatrzył kolejną ciemną plamę – tu brzusiec urny wystawał ze ściany. Widać też było kawałek płytki z lichego, kruszącego się wapienia. Najwidoczniej ten grób miał kamienną obudowę po bokach.
– Metr ziemi do zdjęcia od góry – mruknął, patrząc na profil. – Sporo tu tego.
Zidentyfikował jeszcze dwa wykopy widoczne w skarpie. Na dnie wąwozu poniewierały się odłamki czarnych skorup.
– To co to było? – zapytał nauczyciel. – Cmentarz tych jaskiniowców?
– Tak, ale to już nie byli jaskiniowcy. – Rylski uśmiechnął się z wyższością. – Mieli gdzieś tu wioskę, a na pagórku założyli cmentarz. Ciekawe znalezisko.
– To jak będzie z nagrodą? – Oczy tubylca lekko zabłysły.
– Wyślemy wniosek do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Trochę to potrwa, ale sądzę, że przyjdzie jakiś niewielki przekaz. Może nawet kilka stówek. Ważne, żeby nikt tu nie grzebał do czasu, jak wrócimy ze sprzętem.
– A tylko spróbują – mruknął Minc. – Zresztą nikt jeszcze nie wie, że to znalazłem.
– I bardzo dobrze. Trzeba będzie przeprowadzić szczegółowe badania… Wracajmy.
Niebo zasnuły fioletowe, ciężkie chmury, lada moment mógł lunąć deszcz. Nauczyciela podwieźli pod sklep. Gdy pozbyli się już pasażera, Paweł odetchnął z ulgą i ruszył wyboistą drogą w stronę cywilizacji.
– Uff, paskudna okolica – powiedział do towarzysza.
– I ludzie nieciekawi – dodał doktor. – Ale cóż począć? Czasem w śmietniku trzeba pogrzebać, żeby znaleźć perły.
Magister dodał gazu. Byle dalej od tego posępnego miejsca.
Wreszcie pojawiły się domy Lewkowa. Odrapane, walące się rudery po wizycie w Zgniłej Wodzie wydawały się ostoją normalności. Była tu nawet poczta i przystanek pekaesu. Doktor sprawdził telefon komórkowy, jednak aparat nadal nie łapał pola. Dopiero dwa kilometry dalej nieoczekiwanie odnalazł sieć.
– Trzeba się zastanowić, gdzie zamieszkamy podczas wykopalisk – powiedział Olszakowski, gdy wyjechali wreszcie na dobrą drogę. – Ten pegeer wydaje mi się potwornie syfiasty.
– Łatwo sobie wyobrazić wnętrze tych baraków – mruknął magister. – Ściany wykończone płytą gipsowo-kartonową, przeżarte wieloletnim, ba, wielopokoleniowym brudem, zacieki od dziurawego sufitu, grzyby ścienne…
– Zapewne nawet tych rakotwórczych odmian – uzupełnił doktor.
– W dodatku nie sądzę, żeby mieli jakieś wolne pomieszczenia. Tych baraków jest tylko kilka, a, jak pan widział, kręciła się tam cała masa ludzi. Sądzę, że trzeba będzie podejść do sprawy tradycyjnie. Wdziałem taką trawiastą łączkę kawałek na zachód od stanowiska. Ziemia powinna utrzymać śledzie. A na strychu instytutu powinny być stare wojskowe namioty.
– Tak chyba trzeba zrobić – westchnął doktor. – Ekspedycja jak w dziewiętnastym wieku.
– Prądu nie będzie – mruknął Paweł. – Można by pociągnąć ze wsi kabel, ale nie mamy dwukilometrowe – go drutu… A kupić, po te siedemdziesiąt groszy za metr razy dwa tysiące…
– Sporo – powiedział jego towarzysz. – Zresztą nie wiem, czy we wsi jest prąd.
– Jak to?
– W sklepie brak lodówki, nie było też oświetlenia, choć dzień dość ponury.
– Przecież kołchoz, przepraszam, pegeer musiał mieć elektryczność! Elektryfikacja plus władza rad i reszta tych sloganów.
– Cztery kilometry do Lewkowa, niby niedaleko… Mogli mieć w pegeerze własny generator, na przykład na ropę, a teraz nie ma po prostu paliwa. Włączają go może na kilka godzin dziennie. Zresztą nie widziałem ani słupów trakcyjnych, ani anten na dachach.
– Szkoła musi mieć prąd. I w sklepie stał telewizor.
– Może i racja, zimą byłoby zbyt ciemno. – Doktor zamyślił się. – W instytucie mamy jakiś agregat. Stary jak świat, ale trzeba sprawdzić, czy jeszcze działa…
Poranek we wsi. Walące się domy, błoto, tubylcy na schodkach przed sklepikiem sączą pierwszą tego dnia flaszkę najtańszego wina. W powietrzu wisi mgła. Wszystko wokoło jest szare, ponure i beznadziejne. Jedynym akcentem kolorystycznym, który nie pasuje do otoczenia, jest czerwona półciężarówka instytutu. Rylski wszedł do sklepu.
– Gdzie mieszka nauczyciel? – zapytał sprzedawczynię.
Spojrzała na niego spode łba.
– A, w szkole go znajdziecie – burknęła. – Lekcje teraz ma.
Podjechali pod barak ozdobiony czerwoną tabliczką.
– Niech pan jedzie na miejsce, doktorze – zwrócił się do Olszakowskiego. – My dołączymy później.
Magister ruszył po schodkach do szkoły. Pchnął lepkie od brudu drzwi z dykty. Za nimi ciągnął się cuchnący moczem, ciemny korytarz. Mężczyzna zapukał do drzwi opatrzonych tabliczką z napisem „Klasy I-IV”.
– Wejść! – rozległo się warknięcie.