Zatrzymali się koło potężnego kasztanowca. Miejsce nie wyglądało szczególnie przerażająco. Cmentarz jak cmentarz. Piaskowcowe płyty starych grobów porosły liszajami mchu. Na jednej z nich leżała gałąź. Trociny zdążyły już zmieszać się z błotem. Na marmurowym epitafium opodal widniał zbrązowiały rozbryzg. Ziemia była dosłownie stratowana, policyjni technicy zajrzeli w każdą dziurę i zadeptali absolutnie wszystko.
– Nic ciekawego. – Zenek wzruszył ramionami. – Tylko to cholerstwo… – Miał ochotę klepnąć pień, ale w ostatniej chwili cofnął dłoń.
Ksiądz pochylił się nad upiłowanym konarem. Drewno było normalne, jasne. Tylko sam rdzeń był smoliście czarny. Duchowny wyjął z kieszeni scyzoryk i poskrobał podejrzaną plamę. Była twardsza niż otaczający ją spróchniały już miąższ.
– Niby jak heban. Ciężkie, zbite… – zawyrokował Zenek. – Widziałem już coś takiego…
– Tu, na cmentarzu?
– Tak, jeśli trumna była z uczciwego surowca i leży w miejscu, gdzie jest wilgotno, a nie ma piasku, to tak czernieje i twardnieje, jakby trochę kamieniała. Ale to dębina musi być, a nie kasztan.
– Utniemy próbkę – zadecydował ksiądz. – Pokażę znajomemu stolarzowi. Ciekawe, kto mi to teraz wytnie…
– Myślę, że tu nie obejdzie się bez rzeźnika – westchnął Zenek, patrząc spode łba na rozłożystą koronę kasztanowca.
– Kogo? – zdziwił się duchowny.
– Rzeźnika drzew – mruknął i zadumał się.
Proboszcz wszedł do zakładu, schylając głowę, bo drzwi były niskie. Woń szelaku, drewna, wosku i politury przyjemnie zakręciła w nosie. Po lewej stały meble pościągane przez łowców okazji z całego kraju. Kulawe stoliki, zniszczone szafki, zniszczone biurka, stoczone przez korniki łoża. Po prawej, jak na defiladzie, prezentowały się podobne graty, tyle że odszykowane na wysoki połysk. Stary stolarz przerwał usuwanie farby olejnej z wykładanego orzechową intarsją blatu stolika.
– Niech będzie… – zaczął, ale naraz urwał i poprawił okulary.
– Na wieki wieków, amen – poważnie odpowiedział duchowny.
– A niech mnie. To przecież mały Antoś… Gadali, że do seminarium… To już po święceniach?
– Siedem lat temu.
– Ależ ten czas leci – zafrasował się. – Co mogę zrobić? Klęcznik, konfesjonał? A może ołtarz potrzebny? – Wyszczerzył w uśmiechu nieliczne zębiska. – Oczywiście wszelkie renowacje, uzupełnienia uszkodzeń… – Wskazał gestem mebelki.
– Jak przy spowiedzi – mruknął proboszcz. – Z czarnych i sparszywiałych dusz robimy znowu białe…
– Tylko że u mnie z gwarancją na lata. – Stolarz puścił oko. – A z grzesznikami sam wiesz, jak bywa.
Duchowny usiadł na wskazanym krześle.
– Potrzebuję konsultacji.
– Stolarskich? Jak trzeba, mogę dać telefony do trzech historyków sztuki.
– Raczej dendrologicznych. Mam taki dziwny kawałek…
Wyjął z teczki próbkę upiłowaną na cmentarzu. Renowator rozłożył na blacie kawałek gazety, wytrząsnął ścinek z torebki, obejrzał drewno i ostrożnie poskrobał ciemną plamę końcem noża. Potem otworzył drzwiczki piecyka, cisnął gazetę wraz z tym, co na niej leżało, w płomienie. W ślad za nią poleciały torebka i narzędzie. Podszedł do zlewu w kącie i starannie umył ręce. Gdy odwrócił się do gościa, był tak blady, że ksiądz aż się przestraszył.
– Antoś… Gdzieś ty to znalazł? – zapytał poważnie.
– Na cmentarzu…
– Rośnie?
– Tak, jest drzewo do wycięcia i… Ale co to właściwie jest?
Stolarz westchnął ciężko.
– Czasem bywa, że zdrowe z pozoru drzewo zaczyna chorować. Czasem piłuje się pień i w środku okazuje się zgniły. Bywa, że w dębach, które rosły na błocie, rdzeń pnia jest ciemny, a nawet czarny. Ale to wszystko naturalne. Z chorób się bierze albo z innej przyczyny. A to… Gadali mi o tym starzy cieśle. Są drzewa, które zabijają. Czasem rosną w gęstym lesie, czasem na cmentarzu, bywa, że w parku, jak stary. Tam wyrastają, gdzie zginął ktoś naprawdę podły albo gdzie krew padła na ziemię…
– Więc…
W palenisku coś zahurkotało, jakby między węglami tłukła się mysz. Stolarz zacisnął wargi. Do popielnika sypnęły iskry i wszystko się uspokoiło.
– Ogień wszystko oczyści… – wymamrotał, strzelając spojrzeniem na boki.
– Ale to, co pan mówi…
– Ja tylko powtarzam, co mi powiedziano. Są rzeczy na niebie i ziemi. Oj, są… Takie drzewo kryje w sobie zło. Spróbujesz ruszyć, może być z tego wielkie nieszczęście.
– Ale co to właściwie jest?
– Byt. Może rozumny nawet. Coś jakby demon wrośnięty w drzewo, uwięziony, a może tylko pasożytujący. Sam tego nie wycinaj. Nawet nie próbuj. Tu potrzeba fachowca.
– Czyli co? Mam odszukać rzeźnika drzew? – przypomniał sobie rozmowę z kamieniarzem.
– Chyba tak się to nazywało…
Ojciec Zygfryd dobiegał dziewięćdziesiątki. Mówił z trudem i od lat poruszał się na wózku inwalidzkim, ale trzeźwości umysłu mógłby mu pozazdrościć dwudziestolatek. Wysłuchał relacji proboszcza i skrzywił się, jakby zjadł cytrynę.
– No to masz problem – powiedział.
– Jaki dokładnie? – spytał ksiądz z irytacją.
– Najpopularniejsza z teorii mówi, że to opętanie. Zazwyczaj gdy umiera człowiek nawiedzany przez złe duchy, one opuszczają ciało i odchodzą poza naszą rzeczywistość. Ale bywa i tak, że zostają.
Proboszcz rozglądał się po wnętrzu celi. Trudno byłoby nazwać ją ascetyczną. Ściany pokrywały regały z książkami, obok prostego żelaznego łóżka znajdowało się biureczko do pracy. Na nim stał komputer, obok leżało kilkanaście kartek zapisanych maczkiem, kałamarz i drewniany kubek z ołówkami. Połączenie tradycji i nowoczesności.
– Dlaczego zostają? – zapytał wreszcie.
– Nie wiem. – Zakonnik wzruszył ramionami. – A badam te sprawy od dobrych czterdziestu lat. Czasem taki duch przyczai się w trumnie, a czasem gdzieś w pobliżu. Starzy grabarze niejedno mogliby o tym opowiedzieć. Ten z jakiegoś powodu utknął w drzewie… Może siły mu brak, a może jest mu tam dobrze.
– Wciąż zabija.
– Niewykluczone, że sam jest poważnie okaleczony i że tylko to drzewo trzyma go przy życiu. Jeśli zostanie ścięte, nie odejdzie, ale zostanie unicestwiony… Tak twierdzi większość autorów.
– Czyli wystarczy ściąć? A może ogrodzić i poczekać, aż samo uschnie albo runie?
– Jeśli wyślesz kolejnych ludzi z piłami, skończy się tak samo albo i gorzej. Wszelki kontakt z pyłem, który powstaje przy piłowaniu czarnych znamion, jest śmiertelnie groźny. Tego nie da się ot tak ściąć i przewrócić. Potrzebujesz fachowca.
– To znaczy?
– Rzeźnika drzew.
– Już drugi raz słyszę to określenie.
Ojciec Zygfryd sięgnął na regał i wyciągnął opasły rękopis oprawiony w skórę.
Tak jak wśród ludzi bywają występni, tak i wśród drzew bywają drzewa łotrowskie, które śmierć niosą, osobliwie tym, którzy istnienia ich się domyśla lub przeciw nim wystąpią. Rada na nie jedyna to odnaleźć i nająć człowieka zwanego rzeźnikiem drzew. On jeden w ich niszczeniu wprawiony. Jednakowoż odnaleźć go niełatwo, gdyż nieliczni są i sekrety swego fachu kryją przed postronnymi – odczytał.
– Nigdy nawet o tym nie słyszałem.
– A gdzie niby miałbyś słyszeć. – Staruszek zaśmiał się. – W seminarium tego nie uczą. Nawet na kursach egzorcystów już się o tym nie mówi.
– W takim razie jak zdołam go odnaleźć? – Rozłożył ręce.
– Tu jest adres. – Stary zakonnik wręczył mu kartkę. – Sprzed czterdziestu lat wprawdzie, ale może jeszcze aktualny. Poszedłbym z tobą, lecz… – Klepnął bezwładne nogi. – Zostaniesz na kolacji?