Otworzył drzwi i wkroczył do sali. W ławkach siedziało dziesięcioro dzieci w różnym wieku. Spojrzały na niego bezmyślnie. W powietrzu unosił się smród niemytych ciał, niepranych skarpetek i upiornej stęchlizny. Aż mu się zakręciło w głowie.
Nauczyciel przerwał swoje przemówienie.
– Ach, to pan – uśmiechnął się do archeologa. – To jak, będzie ekspedycja?
– Właśnie przywieźliśmy sprzęt. Do kogo należy tamto pole za rowem?
– A, pegeerowskie, możecie sobie kopać do woli. Syndyk sprzedał, co się dało, i już z pięć lat się nie pokazuje. A sołtysem wsi jestem ja i macie ode mnie pozwolenie. Będziecie potrzebowali robotników?
– Tak, ludzi z łopatami i z pięć par taczek…
– Da się załatwić. Koniec lekcji! – huknął na uczniów. – Zmiatać do domów i powiedzcie starym, że za piętnaście minut przed biurem będzie zebranie w sprawie pracy!
Smarkateria pozbierała zeszyty oraz nieliczne wystrzępione podręczniki, a potem tłumnie rzuciła się do drzwi.
– Coś te dzieciaki mizerne – zauważył Rylski, gdy Minc zamykał drzwi klasy.
– Bo to po pijanemu poczęte.
Przeszli przez wieś. Za barakami wznosił się budynek mieszczący zapewne w czasach świetności osady biuro pegeeru. Obecnie konstrukcja przechyliła się na jedną stronę, a okna zarosły pajęczynami. Nauczyciel wyłowił z kieszeni klucz i pokonując zardzewiały zamek, wpuścił magistra do środka. Pomieszczenia nie używano od wielu miesięcy. Było duszno i cuchnęło myszami.
– Są i narzędzia – mruknął Minc, otwierając kopniakiem kolejne drzwi. Na podłodze komórki piętrzył się stos rzuconych byle jak łopat i szpadli. Stalowe elementy pokryła delikatna kaszka korozji.
Pod ścianą stało kilka zardzewiałych taczek.
Obejrzeli pobieżnie zdezelowany sprzęt, a potem wyszli na spotkanie z siłą roboczą. Przed barakiem stało już ze dwudziestu chłopa. Patrzyli na archeologa i sołtysa. Niektórzy drapali się po zmierzwionych kudłach lub nieogolonych mordach.
– Ilu potrzeba? – zapytał rzeczowo Minc.
– Nie więcej niż dziesięciu.
– W szeregu zbiórka! – huknął.
Ustawili się niechętnie. Nauczyciel wyjął z kieszeni elektroniczny alkomat.
– Pijani dwa kroki w tył – polecił. – Wstawieni też.
Szereg cofnął się posłusznie o dwa kroki.
– Trzeba było przyjechać przed otwarciem sklepu – pouczył Minc magistra. – O tej porze już późno… Trudno, bierzemy, co jest. Dziesięciu do roboty przy łopatach wystąp! – polecił. – Cztery złote za godzinę, dwanaście godzin dziennie, bez opierdalania się.
Część odwróciła się na pięcie i odeszła. Zostało jedenastu.
– I żadnego chlania w miejscu pracy – uściślił nauczyciel.
Trzej kolejni robole zrezygnowali. Zostało ośmiu.
– Oto pańska ekipa. – Nauczyciel skinął głową Rylskiemu. – Taczki w dłoń, łopaty na taczki i na Trupią Górę! – huknął.
– Eee, na Trupią Górę? – mruknął któryś.
– Coś ci się, Malinowski, nie podoba?
– No, to, jak by powiedzieć, złe miejsce. Zresztą sam wiesz…
– Złe nie złe, robota jest do wykonania. A jak który nie ma ochoty machać łopatą, to niech spierdala w podskokach.
Wszyscy widać chcieli zarobić, bo nikt się nie ruszył.
Zazwyczaj laikom wydaje się, że praca archeologa jest łatwa i przyjemna. Siedzi się z pędzelkiem i odkurza tkwiące w ziemi skorupki. Owszem, archeolodzy zajmują się także odkurzaniem znalezisk, ale stanowi ono nie więcej niż pięć procent ogólnego czasu pracy. Niewiele zmieniło się od dziewiętnastego wieku. Nadal podstawowym narzędziem badawczym jest łopata. Zazwyczaj warstwy interesujące dla uczonych znajdują się pod po – v wierzchnią ziemi. Czasem metr, czasem mniej… Nadmiar gleby należy usunąć. Można to zrobić na przykład spychaczem, każdorazowo zdzierając około trzydziestu centymetrów nadkładu. Jednak gdy zbliżymy się do warstw cennych dla nauki, spychacz wraca do bazy. Teraz głównym argumentem badawczym stają się łopata i taczka do transportu zbędnej gleby.
To najgorszy możliwy moment. Należy zerwać złogi geologiczne, uważając przy tym, by nie naruszyć specjalnie warstw kulturowych. Nadmiar ziemi należy wywieźć na hałdę. Każda taczka, jeśli się ją solidnie naładuje, to czterdzieści do pięćdziesięciu kilogramów. Bywają dni, że takich porcji wywozi się nawet pięćdziesiąt. Metr sześcienny ziemi waży półtorej tony…
Z reguły pierwsze praktyki wykopaliskowe studenci odbywają między drugim a trzecim rokiem studiów. Chodzi o to, by nie zniechęcać ich przedwcześnie. Po całym dniu wypełnionym na przemian machaniem łopatą i przerzucaniem hałd zdarzają się chwile załamania. Pewien odsetek studentów przekonuje się, że archeologia nie jest jednak celem ich życia.
Po zerwaniu nadkładu i szczęśliwym wywiezieniu go poza obszar wykopu zaczyna się kolejny etap zabawy. Powierzchnię należy wyrównać gracą, sfotografować, zdjąć siatkę punktów niwelacji, narysować plan na papierze milimetrowym…
Potem można kopać dalej. Prowadząc łopatę na płask, zdejmuje się warstwę ziemi grubą na pięć do dziesięciu centymetrów. I znowu doczyszczenie, niwelacja, fotografia, plan. W trakcie kopania oczywiście należy uważać na każde, najdrobniejsze nawet gówienko. Kawałki kości, paciorki, skorupki – to wszystko trafia do plastikowych torebek. Zdejmowane warstwy należy opisywać w specjalnych formularzach, woreczki ze znaleziskami oznacza się numerami warstw. Każdy ruch łopatą rodzi masę biurokratycznej roboty.
Na koniec ziemię z eksplorowanego obszaru należy przesiać przez sito o drobnych oczkach, celem pozyskania wszystkich tych drobnych artefaktów, które przeoczono przy kopaniu. Zbadanie wykopu o powierzchni trzydziestu metrów kwadratowych na głębokość jednego metra może zająć miesiąc. Jeśli natrafi się na fundamenty, groby, wysypiska śmieci et cetera, czas pracy wydłuża się nawet trzykrotnie.
Doktor Olszakowski stał na szczycie wzgórza. Poniżej grupa byłych pegeerowców pracowała ciężko, usuwając nadkład. Oczyszczali kawałek o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia metrów. Cztery ary powierzchni. Ziemię wozili taczkami po kładce z desek i zsypywali ją do wąwozu, z dala od pochówków.
– Wydajność minimalna – powiedział stojący opodal Paweł. – Mam nadzieję, że studenci pojawią się dziś wieczorem i od jutra będzie można ich zmienić.
– No cóż, odwykli od pracy – westchnął doktor. – Kiepsko się odżywiają, bardzo dużo piją i są efekty… Przypomina mi to takie opowiadanie o ufoludkach, którzy przylecieli nałapać na Ziemi niewolników do pracy w kopalniach, złapali pijaczka i zrobili próby wytrzymałościowe, po czym odlecieli, sądząc, że Ziemianie do niczego się nie nadają.
Paweł parsknął śmiechem. Przeszedł kilka kroków i kopnął wystający z ziemi kawałek drutu. Po chwili wyciągnął z piasku miedzianą kratę, mierzącą mniej więcej siedemdziesiąt na siedemdziesiąt centymetrów.
– A cóż to jest takiego? – zdumiał się. – Tak czy siak, współczesny śmieć…
– Przypuszczam, że to taki ekran, jakiego używają radiesteci – odparł Tomasz po namyśle. – Wsuwają to pod łóżka, żeby oddzielić się od żył wodnych.
– Czego to ludzie nie wymyślą – mruknął jego towarzysz, odrzucając siatkę. – Chodźmy zobaczyć, co też tam ukopali.
Zszedł niżej. Na sporej części powierzchni robotnicy odsłonili ciemniejszą warstewkę pierwotnego humusu. Przeszedł się.
– Dobrze kopiemy, nie? – zagadnął go Minc. – Ja tu ich pilnuję!
– Bardzo dobrze – pochwalił archeolog.
W kilku miejscach warstwa pierwotna tworzyła nieduże pagórki o średnicy około półtora metra. Czy mogły to być nasypy grobowe, coś na kształt niewielkich kurhaników, które zapadły się i zostały rozmyte przez deszcze, jeszcze zanim lotne piaski pochłonęły starożytne cmentarzysko? Co kryły wewnątrz? W kilku miejscach spod ciemnej ziemi wystawały kamienie. Przypadek, czy może obudowy grobów? Trzeba będzie sprawdzić. Jeśli okaże się, że każdy taki pagórek kryje pochówek z urną twarzową, będzie to jedno z najbogatszych cmentarzysk tej kultury, jakie kiedykolwiek odkryto.