– Czy myślimy o tym samym? – zagadnął Olszakowski. – Ponad dwadzieścia grobów na już odsłoniętym obszarze. A to oznaczać może…
– Ośrodek kultu, i to ważny – mruknął Rylski. – Świątynia oraz miejsce grzebalne. Albo osada. Duża osada, ludna, zamieszkana przez co najmniej kilkanaście, może kilkadziesiąt rodzin. Osada, jakiej nie rozkopano od stu, może stu pięćdziesięciu lat… Sława, granty badawcze, ciekawa praca…
– Oraz wzbogacenie wiedzy o tym ludzie – dodał poważnie doktor. – Do tej pory nie znaleziono ich miejsc kultu. Tu było wzgórze. Zazwyczaj cmentarze zakładali na południowych stokach, ale ten jest od strony północnej.
– Od południa niedaleko jest bagno. A to oznacza, że wieś była tu, między Trupią Górą a tamtymi wydmami. – Machnął ręką. – Może bliżej rzeki? Tak czy inaczej, to tylko cztery, może pięć kilometrów kwadratowych do przebadania. Studenci przywiozą świdry. Znajdziemy tę wiochę. Zrobimy odwierty w siatce co dziesięć metrów…
– Czyli sto na hektar, dziesięć tysięcy na kilometr kwadratowy – ostudził go starszy kolega. – Myślę, że raczej trzeba ściągnąć radar geologiczny i poszukać anomalii, dopiero potem wiercić. Gdzieś tu była niemiecka wioska, a nie widać po niej nawet śladu. Warstwa piachu nawianego z wydm musi być więc dość gruba.
– Wioska tutaj? – zdziwił się Rylski. – Sądziłem, że tam, gdzie pegeer.
– Nie, sprawdziłem na przedwojennej mapie. Prawdopodobnie pod tamtym zagajnikiem – wskazał brzeźniak – bo jeśli tu były pola pegeeru, to wyorywaliby kawałki cegły… No ale to już nie nasza sprawa – zreflektował się. – Szukamy czego innego. O, publiczność – zauważył nagle.
Na wydmie kilkaset metrów od nich siedział jakiś ubrany na ciemno człowiek.
Literatura i filmy utrwaliły w naszych oczach archaiczny obraz ekspedycji archeologicznych. Jałowa pustynia, na niej stoją namioty, w kociołku zawieszonym nad ogniskiem warzy się strawa. Rzeczywistość z reguły jest inna. Archeolodzy wynajmują sobie kwatery w pobliskich wsiach, na teren wykopalisk dochodzą piechotą. W krajach bardziej egzotycznych niekiedy używa się jeszcze namiotów, częściej jednak ekspedycja posiada bazę w pobliskim miasteczku lub wznosi, siłami miejscowych, prowizoryczne baraczki. Jeśli badania prowadzone są w miastach, uczeni oraz studenci odbywający praktyki gnieżdżą się w akademikach, pensjonatach lub najtańszych hotelach. Wykopaliska w Zgniłej Wodzie miały wyglądać jak te klasyczne, z pionierskich lat archeologii. Na niedużej łączce, oddalonej o nie więcej niż sto metrów od terenu wykopalisk, wyrosły dwa duże brezentowe wojskowe namioty. W pierwszym rozstawiono składane stoły, krzesła i stalowe skrzynki z rozmaitym wyposażeniem. W drugim, mniejszym, dwa składane łóżka dla kierownictwa. Obok pod daszkiem stanął stary jak świat agregat prądotwórczy i kanistry z ropą. Olszakowski odprowadził ciężarówkę do miasta, ale po sześciu godzinach przyjechał fiatem, holując malutką, tysiąclitrową cysternę z wodą. Z kilku kamieni ułożono prowizoryczne palenisko. Spory kawałek łąki czekał jeszcze na namioty, w których zamieszkają studenci odbywający praktyki…
Studenci nadciągnęli późnym popołudniem. Doktor widział ze swojego stanowiska na szczycie wydmy, jak maszerowali, a raczej wlekli się ścieżką. Było ich troje. Dwie dziewczyny i jeden chłopak…
Wreszcie dotarli do obozu. Magister Rylski najwyraźniej udzielił im wstępnych instrukcji, bowiem sprawnie rozstawili swoje namioty, zamykając czworobok obozu.
– Fachowców sobie ściągacie? – zagadnął nauczyciel.
– Właśnie – mruknął Tomasz.
– A co, my już nie wystarczymy? – spytał któryś z byłych pegeerowców.
– Są zadania, do których niezbędne jest kilkuletnie wyszkolenie – wyjaśnił spokojnie kierownik. – Wy macie problemy nawet z tym, żeby odróżnić piasek od ciemniejszej gleby…
Spojrzał na zegarek. Siedemnasta.
– Fajrant – oznajmił.
Zwalili łopaty na jeden stos i ustawili się w kolejkę. Wypłacał po trzydzieści pięć złotych. Na szczęście miał drobne.
Robotnicy zwinęli się szybko, po chwili znikli po drugiej stronie jaru. Tomasz ruszył do obozowiska.
– Baczność, obiboki! – huknął magister, widząc przyjaciela. – W szeregu zbiórka!
Zebrali się niechętnie, tworząc trzyosobowy szereg.
– Nazywam się Tomasz Olszakowski – powiedział doktor spokojnie. – Na wstępie zaznaczę, że bardzo nie lubię studentów i właśnie dlatego jestem kierownikiem tych wykopalisk. Rozkopujemy tu stanowisko wręcz bezcenne z naukowego punktu widzenia, więc wymagał będę ogromnej dokładności i ślepego posłuszeństwa w wykonywaniu moich poleceń. A tak właściwie to pewnie się jakoś nazywacie?
Przedstawili się, ale od razu pozapominał ich imiona. Rozsiedli się na składanych krzesełkach. On też zajął miejsce.
– A zatem po kolei – ciągnął. – Na tym wzgórzu, które nawiasem mówiąc, nosi urocze miano Trupiej Góry, znajduje się cmentarzysko kultury pomorskiej…
Twarze praktykantów nie wyrażały nic poza uprzejmym zaciekawieniem.
– Chyba słyszeliście o kulturze pomorskiej, profesor Hensel nazywa ją wejherowsko-krotoszyńską…
Nadal brak reakcji, ale zauważył, że są przestraszeni.
– Do licha, musieliście się o tym uczyć na pierwszym roku! – huknął.
– Ale my… – jęknęła jedna z dziewcząt i zaraz umilkła speszona.
– Jesteście przecież studentami!
– Tak, ale z egiptologii w Poznaniu – wyjaśniła druga.
– O żeż… – powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo.
Zerwał się z krzesła i przeszedł kilka kroków po piachu.
– Byliście kiedyś na wykopaliskach? – rzucił pytanie przez ramię.
Trzy głowy pokręciły przecząco.
– To jest sabotaż – powiedział w przestrzeń.
– Dokładnie to samo sobie pomyślałem – dodał Rylski. – Zamawiamy dwudziestu studentów, dostajemy tylko trójkę, w tym jednego z antropologii.
– To ja. – Jasnowłosy kiwnął dumnie głową.
– Ktoś nam pozazdrościł odkrycia – wydedukował Olszakowski. – I co tu dalej robić? Chyba jedynym wyjściem jest zasypanie wszystkiego, zabetonowanie, żeby miejscowi nie dłubali, i powrót za rok z większą ekipą.
– Poradzą sobie – mruknął magister.
– Wątpię…
– Czy to aż takie trudne? – zagadnęła ta z warkoczem. – My się szybko uczymy…
Podjął decyzję.
– Dobrze – powiedział z ciężkim westchnieniem – angażujemy was… na okres próbny. A od jutra do roboty. Zobaczymy, jak sobie dacie radę.
– Czy mógłby pan tak króciutko opowiedzieć o tej kulturze, którą będziemy badać? – zapytała nieśmiało druga.
Doktor tytanicznym wysiłkiem umysłu spróbował sobie przypomnieć jej imię. Chyba Iwona.
– Dobrze. Faktycznie przyda wam się trochę informacji… Wyobraźcie sobie, że jesteśmy na tych terenach w siódmym wieku przed naszą erą. Dopiero co przetoczyły się tędy watahy Scytów, które zniszczyły kulturę łużycką, znaną wam zapewne doskonale z Biskupina. Zgliszcza grodów dopalają się, a tu, na Pomorzu, pojawia się nowa grupa zwana kulturą pomorską. Jej przedstawiciele pozostawili po sobie bardzo niewiele. Bada się głównie cmentarzyska. Wiemy, że palili swoich zmarłych, podobnie jak „łużyczanie”, był to zresztą powszechny wówczas sposób pochówków. Popioły zbierali w urny kształtem zbliżone do butelek po koniaku, tylko oczywiście znacznie większe i z zaokrąglonym dnem…