Studenci roześmiali się.
– Urny były grafitowane, tak że ich powierzchnia jest idealnie czarna. – Wyjął z kieszeni kawałek i zaprezentował. – W górnej ich części ryli kreski układające się w rysy twarzy, stąd też nazwa „urny twarzowe”. Niewiele wiemy o życiu ludzi z kultury pomorskiej. Znaleziono ślady tylko kilku osad. Dlatego też mamy wielką nadzieję, że gdzieś w tej dolinie, między Trupią Górą a wydmami, odnajdziemy kolejną. Okres istnienia ich cywilizacji musiał być w miarę spokojny, gdyż znalezione dotąd osiedla nie były obwarowane. Brak też śladów pożarów, znanych choćby z łużyckiego Biskupina. Czcili jakichś bogów, na ściankach urn wyryto i napuszczono białą farbą tak zwane ryty narracyjne, coś w rodzaju komiksów pokazujących sceny z życia, a może nawet wierzenia. Najczęściej są to obrazki przedstawiające dachy domów lub drzewa, wozy, na których jadą wyniosłe postaci, przypuszczalnie wodzowie lub posągi bogów. Wokoło galopują konno na oklep inni ludzie. Może odrodzeni zmarli, a może uczestnicy wypraw wojennych?
– Bardzo ostrożne interpretacje – mruknął przyszły antropolog.
Olszakowski usiłował sobie przypomnieć, jak student ma na imię. Ach tak, Oleg.
– Owszem, ale gdybyś żył, powiedzmy, za tysiąc lat, co byłbyś w stanie wydedukować z zamazanego zdjęcia warszawskiej ulicy, nie mając w dodatku żadnych źródeł pisanych do historii naszego okresu?
– Warto wspomnieć o jeszcze jednej teorii – podpowiedział Rylski. – Mówi się o tym, że kultura pomorska mogła mieć związki z Etruskami. Profesor Hensel, z tego, co słyszałem, jest tego prawie pewien. Widzicie, Etruskowie także używali urn twarzowych, i to z grubsza w podobnym okresie.
– Zapuścili się tu bursztynowym szlakiem? – zapytała ta druga. Chyba miała na imię Magda. – A potem jakaś grupa osiedliła się na Pomorzu, aby skupować bursztyn?
– Teoretycznie można by coś takiego przypuszczać. Tyle tylko, że w tym czasie szlak przez nasze ziemie nie był jeszcze przetarty. Etruskowie, owszem, znali bursztyn, przywozili go jednak z terenów dzisiejszych Niemiec. Poza tym ich urny twarzowe są innego kształtu i używało ich tylko jedno etruskie plemię. Tak więc nie wiemy, czy kultura pomorska to ślad obcej penetracji, czy też nie.
– Jak można by to sprawdzić? – zaciekawiła się Iwona.
– Tylko w jeden sposób – powiedział poważnie Olszakowski. – Jeśli podczas badań cmentarzysk lub osad odnajdziemy jakieś towary, które Etruskowie przywieźli tu na wymianę… Sami widzicie, jak wielka szansa stoi przed nami.
Wcześnie rano doktor pognał gromadkę na szczyt wzgórza. Poinstruował, jak należy doczyszczać powierzchnię, wyjaśnił metody rysowania planów wykopu, a potem zostawił studentów przy pracy. Sam ze świdrem na ramieniu ruszył szukać osady. Paweł Rylski dla odmiany siedział w obozowisku i oglądał zdjęcia lotnicze okolicy.
– Panie magistrze! – U wejścia do namiotu stała Magda.
– Tak? – Paweł oderwał się od kserokopii.
– Mamy problem… Grób numer cztery…
Z westchnieniem wstał od pracy i podążył na stanowisko. Obie dziewczyny zgodnie z zaleceniem przecięły wkop grobowy na pół i wybrały ziemię, by odrysować profil. Zrobiły to bardzo ładnie, jama była półkolista, profil idealnie równy. Jego długość wynosiła nieco ponad metr, głębokość jamy sześćdziesiąt centymetrów. Głębsza nie była potrzebna. Pochylił się nad dziurą i spojrzał z boku. Zasypisko grobu było jednolicie szare.
– Brakuje pochówku – powiedziała Iwona. – Nie ma urny.
– Przesiałyście ziemię? – w zasadzie niepotrzebnie zapytał. Pracowały tak dokładnie, że z pewnością o tym nie zapomniały.
Magda wskazała sito leżące na taczkach. Było puste. Na siatce o trzymilimetrowych oczkach pozostały tylko maleńkie kamyczki. Rozgarnął je palcami.
– Ani śladu przepalonych kości – stwierdził – ale w takim piasku mogły się rozłożyć prawie bez śladu.
Podłubał w profilu szpachelką, nigdzie nie widać było jasnej smugi mogącej być śladem wapnia.
– Pewnie pochówek symboliczny – zawyrokował. – Bo gdyby wsypali tu resztki stosu pogrzebowego, powinny być kawałki węgli drzewnych…
– U mnie to samo – zameldował Oleg znad sąsiedniego wykopu.
– No trudno. Odrysujcie profile i przesiejcie ziemię – polecił. – Nie zapomnijcie o fotografiach.
Wdrapał się na szczyt wzgórza. Stąd mógł ogarnąć wzrokiem całe cmentarzysko. Tabliczki z numerami, oznaczające poszczególne groby, układały się wyraźnie w dwa kręgi. Mniejszy, który właśnie był rozkopywany, i większy, zachodzący nań częściowo. Jego skraj pochłonął wąwóz wypłukany przez deszczówkę. Część zachodnia kryła się jeszcze pod warstwą nawianego piasku. Widać było tylko fragment obwodu.
– Trzeba będzie dokładnie sprawdzić środek mniejszego kręgu – odezwał się doktor Olszakowski.
Paweł nawet nie zauważył, kiedy kierownik stanął za jego plecami.
– I odsłonić w całości ten większy – uzupełnił. – Jeśli zachowali kształt z grubsza kolisty, to pochówki wysunięte najdalej na południe mamy gdzieś pod nogami…
– A środek nadal przykryty jest piaskiem. Zastanawia mnie co innego. Jeśli się spojrzy uważniej, widać pas ziemi nietkniętej przez naszych przodków. Coś jakby droga przecinająca mniejszy krąg i zahaczająca o większy. Trakt prowadzący ze wzgórza w dolinę.
– W stronę wioski?
– Właśnie. Gdzieś tam jest ta cholerna wieś. Musimy ją odnaleźć.
– Jeśli wyznaczyli drogę idealnie prosto, to mamy jakieś szanse. Ale co, jeśli u stóp wzgórza zakręcała? Nie była w żaden sposób utwardzona, nie znajdziemy jej nigdy… – westchnął magister.
– Warto kontynuować wiercenia i zobaczymy, czy gdzieś nie znajdziemy cienkiej warstewki sadzy. Skoro tu, na cmentarzysku, nie natrafiliśmy dotąd na żadne ślady stosów pogrzebowych, może palono zmarłych w pobliżu wsi?
– Albo w połowie drogi – odparł sarkastycznie Rylski. – Trochę za daleko idąca hipoteza. Ale wiercenia trzeba będzie zrobić. Może uśmiechnie się do nas szczęście.
– Wieś potrzebowała wody – zastanawiał się nadal doktor. – Rzeczka jest w tej chwili dość daleko, ale może pierwotnie jej koryto przebiegało bliżej? Do diaska, ta osada gdzieś tu jest, na tych pięciu kilometrach kwadratowych piachu! A praktykantom nieźle idzie.
Zszedł w dolinę i znowu zaczął bawić się świdrem. Paweł pomagał studentom. Czas mijał powoli. Trzynasta, szesnasta, siedemnasta, przerwa na podwieczorek, osiemnasta… Skończyli o dwudziestej. Dwanaście godzin pracy. Dwanaście przebadanych grobów, czterdzieści osiem rysunków, sześć rolek fotografii…
– To beznadziejne – powiedział Rylski, leżąc na łóżku. Przeglądał zdjęcia lotnicze terenu wykopalisk. Akumulatorowa lampa dawała jasne, mocne światło.
– Znajdziemy wieś – uspokoił go doktor. – I chyba, nawet wymyśliłem w jaki sposób.
Magister spojrzał na niego uważnie.
– Trzeba zrobić wiercenia, powiedzmy, w siatce co pięćdziesiąt metrów. Zobaczymy grubość pokładu tej ciemnej warstwy. Koło wsi powinna być grubsza. Żeby się upewnić, zrobimy jeszcze jedną próbę. Przeanalizujemy próbki na obecność pyłków roślin. Wszędzie pewnie będzie od cholery sosny, ale liczę na to, że trafimy też na zboże. Wyznaczymy z grubsza obszar, na którym znajdowały się pola uprawne tych sukinsynów. A wsi poszukamy w samym środeczku. Przecież musieli rozglądać się naokoło. Nie postawiliby domów na skraju lasu…