– W sumie nie wiemy nawet, czy żyli w czasach spokojnych, czy niespokojnych – westchnął Paweł. – Ile ich osad zbadano? Trzy?
– Nasza będzie czwarta.
– Siatka co pięćdziesiąt metrów, czyli na kilometr kwadratowy czterysta punktów. Dwadzieścia dni pracy.
– Owszem. Ale możemy oddelegować do tego studentów. Mamy taśmy, trzeba będzie tylko zaznaczyć kołkami miejsca…
– Jest to jakiś pomysł… Ale wyniki będą bardzo niepewne.
– Przy odrobinie szczęścia odnajdziemy osadę. Poza tym przywiozłem ramowy wykrywacz metali. To wprawdzie jeszcze nie epoka żelaza, lecz nie da się wykluczyć, że trafimy na jakiś zapomniany kociołek albo kubek z brązu.
– Na równinie grubość warstwy piasku wynosi co najmniej pół metra, a w niektórych miejscach pewnie więcej.
– Owszem. Ale ramowym sięgniesz efektywnie na metr, może półtora w głąb… Zajmiemy się tym jutro.
– Zgoda.
Pół godziny później obaj uczeni spali. W ciemnościach słychać było brzdąkanie gitary i chrzęst zgniatanych puszek po piwie. Studenci na swój sposób odreagowywali zmęczenie po całym dniu ciężkiej pracy.
Ramowy wykrywacz metali najczęściej posiada kwadratową cewkę w kształcie ramy o wymiarach metr na metr. Do cewki kablem podczepia się ważącą kilka kilogramów metalową skrzynkę z aparaturą pomiarową. W starszych modelach skrzynka potrafi być naprawdę ciężka… Maksymalny zasięg tego typu urządzeń wynosi około dwóch metrów, jednak aby wykryć przedmiot spoczywający tak głęboko, musi mieć on wielkość samochodu osobowego.
Oleg szedł z wykrywaczem. Omiatał cewką ziemię, badając na raz pas szerokości około dwóch metrów. Magister Rylski, dzierżąc w jednej dłoni saperkę, a w drugiej sito skrzynkowe, podążał za nim. Co jakiś czas urządzenie wydawało pisk. Gleba kryła w sobie różności: kawałki drutu, zęby bron, puszki po piwie i konserwach, sreberka z papierosów.
– Ależ tu zaśmiecili – mruknął Oleg, zmieniając ścierpniętą rękę. Aż dziwne, że mieszkańcy Zgniłej Wody nie zajmują się poszukiwaniem złomu.
Nieoczekiwanie urządzenie zahuczało mocniej.
– Coś dużego – stwierdził. – Podłużne… Dwa, może dwa i pół metra długości… Radziecka rakieta typu katiu sza, skoro poligon niedaleko – zażartował.
– Nie śmiej się, to nie jest takie znowu nieprawdopodobne – odparł magister. – Pokaż, gdzie ma środek, lepiej nie trafić na zapalnik.
– Poważnie myśli pan…
– Poważnie. Cholera wie co tu wyrabiali.
Po kilkunastu sztychach saperką ziemia odsłoniła swoją tajemnicę. Kawał grubej stalowej liny…
– Wyznaczanie położenia osady kultury pomorskiej to jak szukanie igły w stogu siana – westchnął student.
– Owszem, ale pożytek ze znalezienia będzie większy. – Magister klepnął go w ramię, zmuszając do podjęcia wędrówki.
Przeszli jeszcze kilkanaście metrów, gdy wykrywacz nieoczekiwanie zabuczał.
– I co tu mamy? – Paweł wbił saperkę w ziemię.
– To również jest duże, podłużnego kształtu, jakieś dwa metry długości i z półtora szerokości…
Pod cienką warstwą ziemi pojawił się jasny piach, jednak nie był on jednolity. Szare pasma układały się w zarys sporego dołu.
– Cholera… – Archeolog poskrobał się po głowie. – Skocz, ściągnij resztę. Z grackami, nie zapomnijcie o niwelatorze. Coś mamy, założymy tu nieduży wykop…
Wyjął z kieszeni GPS i zaznaczył znalezisko na mapie. Przybiegł Olszakowski z drewnianymi palikami.
– Dwa na dwa – polecił Rylski.
– Coś ciekawego?
– Cholera wie, sygnał, jakby tu zakopano cały stos kociołków z brązu.
Zjawiły się zadyszane dziewczyny z łopatami i grackami.
– Doczyśćcie i narysujemy – polecił.
Oczyściły. Potem jedna pobiegła do niwelatora, a druga zmierzyła wysokość miejsca.
– Wykop grobowy? – zastanawiał się doktor.
– Musieliby go pochować w miedzianym kotle. Niwelacja i rysunek…
– Zdejmijcie warstwę plantem, dziesięć centymetrów – polecił studentom.
– Gdzie sypać ziemię?
– Tu, na bok. – Wskazał ręką. Nieoczekiwanie spod warstwy gleby błysnęła czerwienią korozja. Czubek czegoś okrągłego. Pochylił się ze szpachelką w dłoni i obkopał starannie znalezisko dookoła. Obok jedna z dziewcząt odsłoniła długie pasmo sklejającej piasek rdzy.
– Cholera – westchnął wreszcie magister.
Teraz widać było, że to, co odsłania, to hełm o charakterystycznym kształcie. Doktor wgryzł się w piach.
– Lufa – zameldował.
Przestali się spieszyć. Kości palców mimo upływu lat nadal zaciśnięte na spuście… Czaszka nieco kruszyła się w dłoniach.
– Niemiec – stwierdził Oleg, obracając w palcach blaszkę identyfikacyjną.
– Musiał siedzieć tu w dole i zasypał go wybuch pocisku. – Doktor spojrzał na niedaleki lej, ciągle jeszcze widoczny w trawie. – No cóż, nie będziemy się nad okupantem rozczulać. – Metodycznie wkładał kości do tekturowego pudełka. – Dam znać Czerwonemu Krzyżowi, pewnie żyje jakaś jego rodzina, niech go sobie zabierają.
Przegrzebali piasek, odnajdując jeszcze podeszwy butów, kości nóg oraz futerał z resztkami okularów. Mundur ani dokumenty się nie zachowały.
– W zasadzie to nie był okupantem – stwierdził Oleg, gdy doktor zakładał pokrywę na pudło. – Przed wojną to były tereny niemieckie…
– No to poległ, broniąc ojczyzny. – Olszakowski wzruszył ramionami. – Wstawcie do magazynu – polecił.
Zbadał jeszcze wykrywaczem metali dno jamy i wygrzebał odznakę NSDAP.
– Często się znajduje takie rzeczy? – zapytała Magda.
Zauważył, że trochę pobladła.
– Czasami – odparł niechętnie. – Nie przejmuj się, w tym zawodzie po pewnym czasie można się przyzwyczaić.
Do wieczora nie znaleźli nic ciekawego. Tymczasem dziewczyny z doktorem przekopały jeszcze osiem grobów, kończąc tym samym mniejszy okrąg. Kilka pudełek wypełniono skorupami.
Lekkie potrząsanie wyrwało Pawła z głębokiego snu.
– Co się stało? – zapytał sennie, uchylając powieki. W namiocie było ciemno.
– Ktoś nam wlazł w szkodę – wyjaśnił doktor.
– W szkodę? Cholera.
Ubrał się pospiesznie i chwycił pistolet gazowy. Wyszli przed namiot. Była trzecia nad ranem. Niebo jeszcze wieczorem zasnuły chmury, ciemno było że oko wykol. Na szczycie wzgórza coś dziwnie połyskiwało.
Doktor podał mu lornetkę.
– Lampa naftowa i jeszcze coś – ocenił. – Zaraz na skraju naszego cmentarzyska…
– Jakieś kłopoty? – zapytał w ciemności Oleg. Widocznie też się obudził.
– Masz jakąś broń? – zapytał Rylski.
– Maczetę.
– Ktoś nam ryje na cmentarzysku. Zajdziemy go z trzech stron.
– Jasne! – Olszakowski klepnął się po dłoni kijem bejsbolowym.
Ruszyli pospiesznie dobrze znaną drogą. Lampa na szczycie wydmy trwała nieruchomo. Rozdzielili się i podeszli od trzech stron.
– A co tu się, do cholery, dzieje?! – huknął Olszakowski, zapalając halogenowy reflektor.
Na kracie z miedzianych prętów nakrytej szmatką siedział łysy, półnagi mężczyzna z brodą. Mógł sobie liczyć około pięćdziesiątki. W rogach kraty płonęły cmentarne znicze, lampa stała opodal. Siedzący w zaciśniętych dłoniach trzymał dwa ostrosłupy z żółtego, lekko prześwitującego kamienia. Usłyszawszy wrzask archeologa, otworzył oczy.
– Przerwał mi pan kontakt z duchami – powiedział z naganą w głosie.
– Ja z tobą zaraz, świrze, ustanowię kontakt! – Doktor zamierzył się kijem. – Gadaj, coś ty za jeden?