– Marek Etter, bioenergoterapeuta, a przy okazji medium – wyjaśnił z godnością siedzący.
– Proszę odejść z naszego terenu – warknął doktor.
– To wolny kraj – odgryzł się brodacz. – Mam prawo tu przebywać. Zresztą w tym miejscu nie kopiecie jeszcze nic…
– Cała ta góra jest terenem wykopalisk – powiedział spokojnie Rylski. – Podpisaliśmy umowę z wójtem.
Etter opuścił dłonie i schował kamienie do skórzanej sakwy przy pasie.
– Usiłuję uspokoić duchy tych, których groby bezcześcicie – rzekł z wyższością.
– Ekstra – warknął Olszakowski. – Nie lubię świrów. A zwłaszcza nie lubię nawiedzonych świrów. Tak naprawdę to nikogo nie lubię. A już po prostu nie cierpię, jak mi idioci włażą do wykopów!
– Rusz mnie tylko, a odpowiesz za prześladowania religijne – odparł mężczyzna, uśmiechając się łagodnie. – I tak popsuliście obrzęd, który usiłowałem odprawić od czterech godzin.
– Medycyna alternatywna dla inteligentnych inaczej! – parsknął Tomasz. – A siedź sobie tutaj goły na wietrze i zdechnij na zapalenie ektoplazmy! – warknął i odszedł w ciemność.
Rylski i Oleg stali, przestępując z nogi na nogę, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Kolega wasz ma wyraźne problemy z czakrą serca – odezwał się Etter. – Niezwykle ciemna aura, pełna zakłóceń. Może mógłbym mu pomóc poprzez spalenie kadzidła i odmówienie mantry? Musiałby tylko wyrazić zgodę na zabieg.
Magister wzruszył ramionami.
– Chodźmy – powiedział do studenta.
– Zostawimy go tu?
– A w czym on nam przeszkadza? – Machnął dłonią. – Niech siedzi choćby do usranej śmierci…
Dwadzieścia minut później, zagrzebany w ciepłym śpiworze, ponownie zapadł w sen.
– Tak swoją drogą – Rylski myślał na głos, goląc się przed zawieszonym w namiocie lusterkiem – to można by wykorzystać naszego nowego znajomego.
– Jakiego znajomego? – zdziwił się Olszakowski.
– Tego wariata, który w nocy siedział na wydmie. Skoro on taki szaman, to niech nam pokaże, gdzie była wioska.
Doktor zatrzymał się w pół kroku.
– Żarty! – parsknął. – Taki hochsztapler… Strata czasu.
– Może tak, a może nie. Profesor Jerzy Gąssowski używał jasnowidzów podczas wykopalisk.
– Taaa… Ale profesor Gąssowski cieszy się odpowiednim autorytetem i drobne dziwactwa w niczym mu nie zaszkodziły. Nas, panie kolego, towarzystwo naukowe za taki numer starłoby na miazgę.
– Nie, jeśli odnajdziemy wioskę. W takim przypadku zastosują zasadę „cel uświęca środki”.
Olszakowski westchnął.
– Wiesz co? Zdumiewa mnie twoja naiwność. Jeśli znajdziemy osadę, skupi się na nas niechęć całego środowiska. Jest mnóstwo zawistnych, którzy zrobią wszystko, aby nas zdyskredytować i odsunąć od tych badań. Oskarżą mnie o rozkład moralny, ciebie o alkoholizm, będą rozpuszczać wszelkie możliwe plotki, co tylko przyjdzie im do głowy… A ty byś chciał oddać w ich ręce narzędzie, dzięki któremu mogliby potwierdzić zarzut wysługiwania się hochsztaplerami?
– Nie wierzy pan w możliwości jasnowidzenia?
– Nie, i póki żaden z jasnowidzów nie wygra w totolotka, nie uwierzę.
– Może wygrywają… – westchnął Rylski. – Ostatecznie ktoś mniej więcej raz na tydzień trafia szóstkę… A jeśli to właśnie jasnowidze? W gazetach coraz to ogłaszają się nowi. Widać ci poprzedni wygrali i już nie muszą tak zarabiać na życie.
Doktor mruknął pod nosem jakiś komentarz, zrobił to jednak na tyle cicho, że magister mógł tylko domyślać się jego treści. Wyszli przed namiot. Na szczycie Trupiej Góry było pusto. Nocny gość widocznie jeszcze przed świtem ulotnił się z miejsca, w którym odprawiał swoje tajemnicze obrzędy.
O ósmej rano studenci stawili się do pracy. Przekopanie i zadokumentowanie ostatnich czterech grobów, z których jeden znowu okazał się pusty, zajęło im nie więcej niż dwie godziny.
Rylski zarządził przerwę śniadaniową, a sam dokładnie obejrzał plany.
– Musimy się zabrać za szczyt – powiedział do Tomasza, który siedząc na krześle, ostrzył pilnikiem krawędź szpadla. Miał przy tym minę, jakby chciał tym narzędziem poderżnąć komuś gardło.
– Trzeba będzie ściągnąć metr albo i półtora piachu – zauważył. – Wzywamy nauczyciela i robotników?
– A mamy jakieś inne wyjście? – Magister wzruszył ramionami. – Skoczę do wsi…
Olszakowski postanowił obejrzeć z bliska wierzchołek wydmy. Wdrapał się na górę. Kopnął w zadumie butem w podłoże.
– A wy coście się tak rozsiedli? – huknął na studentów. – Przerwa śniadaniowa skończyła się półtorej minuty temu.
– To co mamy robić? – zapytał Oleg.
Tomasz poskrobał się po głowie. Chwilowo nie było tu dla nich nic do roboty.
– W sumie to nic – mruknął. – Rozkazuję odpoczywać!
Gdy wydał polecenie, od razu poczuł się lepiej. Niebawem nadciągnął nauczyciel z pracownikami niewykwalifikowanymi. Przyszedł też magister.
– Szczyt pagórka plantem – polecił doktor. – Zdjąć dziesięć centymetrów i do rowu.
Ułożyli ścieżki z desek, po chwili pierwsze taczki piachu runęły do dziury.
– Macie od wczoraj coś ciekawego? – zagadnął Minc.
Kierownik wzruszył ramionami.
– Nic. Czy tu w okolicy grasuje na stałe jakiś wariat? W nocy nam się przyplątał.
– Taki, co siada na drutach ze świeczkami w rękach? – upewnił się nauczyciel. – Znamy go, a jakże… A co, przeszkadzał wam?
– Nie, tylko sobie tu medytował – odrzekł doktor.
– A, on często tu się kręci. Na tej górce siada, a to znów na wydmach po drugiej stronie. Chyba go tu coś ciągnie. Jakby trzeba było gnaty mu przetrącić, to za stówaka da się zrobić…
Tomasz uśmiechnął się do swoich myśli.
– Pomyślę – mruknął.
Łopaty o coś zgrzytnęły.
– Stop! – polecił Rylski, wyminął szereg robotników i przyjrzał się oczyszczonemu już kawałkowi. – Doktorze!
Olszakowski szybko znalazł się przy nim. Pod cienką warstwą lichej trawy i próchnicy rysował się kwadrat z cegieł.
Oleg szybko omiótł go szczotką. Cegły otaczały otwór o boku mniej więcej dwudziestu pięciu centymetrów. Wewnątrz widać było jeszcze ślady spróchniałego drewna.
– Ciekawe – stwierdził kierownik. – Czyścić dalej, ale ostrożnie.
– Pewnie w tym miejscu kiedyś stał krzyż, a to taka podmurówka, żeby lepiej się trzymał w piachu – zauważył student.
– Nie da się wykluczyć.
Robotnicy zerwali drugą dziesięciocentymetrową warstwę. Na zachód od tajemniczej podmurówki zarysowała się istna plątanina ciemniejszych plam.
– Dobra, jesteście na dzisiaj wolni. – Rylski wyciągnął z kieszeni zegarek. Kopali niecałą godzinę.
– Kurde – odezwał się jeden z nich. – A nie dałoby się dłużej porobić? Może jeszcze coś wam zrównać?
– Na razie nie trzeba – uciął ostro. – Po dychu na łba. – Odliczył banknoty.
Zaszemrali z uznaniem i ruszyli do wsi. Stąd, ze szczytu wzgórza, widać było, że skierowali się prosto do sklepu.
– Trzy flaszki na twarz – mruknął doktor z naganą. – Jutro będą do niczego.
– Liczę się z tym – powiedział Paweł – ale sądzę, że to zajmie nam więcej czasu. Co może pan powiedzieć o cegłach?
– Gotycka palcówka. Dobrze spojone wapnem… Sądząc po zaokrągleniu, szczyt tego sześcianu wystawał ponad powierzchnię ziemi przez co najmniej kilkadziesiąt lat. Biorąc pod uwagę, jak płytko był przykryty, zaryzykuję stwierdzenie, że prawie przez cały czas był narażony na wpływy atmosferyczne. Wapno jest trzech różnych odcieni, co jakiś czas ktoś to konserwował, uzupełniając fugi…