– Pierścień Atlantydów ochroni mnie przed mocą żywiołów – wyjaśnił Etter, kładąc na ziemi swoją miedzianą kratkę.
Magister pożegnał się, a potem wrócił do obozowiska. Gdy wchodził do namiotu, w brezent uderzyły pierwsze krople deszczu. Zjadł dwie kanapki, a potem wyjrzał na zewnątrz. Zauważył, że w namiocie magazynowym ciągle widać było światło.
– Zapomnieli zgasić – wydedukował.
Przebiegł, kuląc się w deszczu. Z ulgą schował się pod brezent. Studenci siedzieli przy stole, na którym kopciły dwie świece. Ich płomienie odbijały się w butelce taniego wina owocowego „Ogier”.
– Przyszedł nasz nadzorca! – ucieszył się Oleg. – Karniaka dla wicekierownika!
Zaraz też nalał do szklanki złocistego płynu z flaszki. Paweł usiadł ciężko na krześle.
– Co wy tu pijecie? – mruknął, oglądając butelkę. – Jakąś prytę za trzy złote pięćdziesiąt!
Przełknął łyk ogiera. Wino miało nieokreślony, syntetyczny, owocowy posmak. Do tego jakby z głębi przebijała ciężka woń spirytusu zbożowego… Kopało faktycznie jak koń.
Opróżnił szklankę trzema łykami, a potem zza pudła z teodolitem wyjął flaszkę bimbru kupionego od nauczyciela.
– Też nie macie się czym truć – prychnął, stawiając ją na stole. – To przynajmniej produkt ekologiczny.
Spróbowali, zakąsili kiszonymi ogórkami, po które pobiegł do swojego namiotu student. Wypili na drugą nogę.
– U, mocne – westchnęła Iwona.
– Z buraków chyba nastawione – ocenił Rylski.
Na zewnątrz słychać było dalekie grzmoty, od czasu do czasu rozbłysk błyskawicy prześwietlał na moment gruby brezent. Deszcz bił o ściany.
– I Boh trojcu lubit - zażartował magister po rosyjsku, nalewając trzecią kolejkę.
We flaszce pozostało kilka kropli na dnie. Strząsnął je na ziemię.
– To dla nich – powiedział.
– Dla kogo? – nie zrozumiał Oleg.
Magister wskazał stojące w kącie pudła, do których pozbierali kości oraz rząd skrzynek z urnami. Magda wzdrygnęła się.
– To oni są tutaj?
– No przecież nie trzymamy szkieletów pod własnymi łóżkami – zażartował. – Choć i tak bywało – przypomniał sobie dawniejsze wykopaliska.
– My w zasadzie pijemy jak na cmentarzu – powiedziała drżącym głosem. – Tu jest…
– Więcej żywych niż martwych – mruknął. – Siedemnaście urn, co najmniej po jednym nieboszczyku w środku. Jako bonus hitlerowiec i paru kryminalistów.
– Jak to co najmniej po jednym? – zdziwiła się druga.
– No cóż, w takich urnach można znaleźć resztki spalonych kości nawet siedmiu osób – wyjaśnił. – Genetycy to ustalili. Najczęściej są ze sobą spokrewnieni. Nie wiemy jednak, dlaczego tak jest. Może po śmierci głowy rodu zabijano część jego dzieci, a może po prostu z grzebaniem członków rodziny czekano, aż nazbiera się odpowiednia ilość ciał, i palono wtedy jeden duży stos pogrzebowy. Tak było oszczędniej…
Wyciągnął drugą flaszkę. Oleg podsunął swoją szklankę, lecz dziewczęta najwyraźniej straciły ochotę do picia.
– Nie bójcie się – uspokajał Paweł. – Nic nam nie zrobią. Umarli nie gryzą… Zazwyczaj – zachichotał.
Chyba nie uwierzyły. Dopili z Olegiem drugą butelkę.
Wreszcie studenci poszli spać. Rylski obszedł dookoła namioty, sprawdzając, czy śledzie dobrze trzymają się gruntu. Wicher stawał się coraz bardziej porywisty. Po bimbrze odrobinę plątały mu się nogi. Burza sunęła na południe, pioruny waliły w coś za lasem raz po raz.
– Pewnie jakieś poligonowe instalacje je przyciągają – mruknął.
Nieoczekiwanie niebo rozdarła oślepiająco jasna błyskawica. Huk prawie zbił magistra z nóg. Dłuższą chwilę dzwoniło mu w uszach, a przed oczyma latały kolorowe plamy. Piorun uderzył w szczyt Trupiej Góry.
Potrząsnął głową i już miał schronić się w namiocie, gdy nagle przypomniał sobie o pomylonym bioenergoterapeucie. Jeśli pozostał tam na wierzchołku…
– O żeż… – warknął.
Chłostany deszczem i wiatrem biegł w ciemności rozświetlanej tylko rozbłyskami burzy. Przedzierał się przez gąszcz wzburzonych wichrem zarośli. Gałęzie drapały twarz, szarpały odzież, jakby nie chciały puścić go dalej. Wyrwał się jednak i popędził ścieżką prosto na wzgórze.
Na szczycie zapalił latarkę. Widok, który zobaczył, w pierwszej chwili potwierdził jego najgorsze przypuszczenia. Etter leżał na ziemi zwinięty wpół. Archeolog podbiegł do niego. Światło latarki padło na wytrzeszczone oko. Źrenica drgnęła, a powieka opadła. A więc żył.
– Co z tobą?
Marek potrząsnął głową i spróbował się podnieść.
– Ale rąbnęło – jęknął. – Prawie mnie ogłuszyło. Chciało ukatrupić, ale… Pierścień Atlantydów chroni…
Wstał chwiejnie. Archeolog zatoczył latarką krąg. Światło wydobyło z ciemności spalony, powykręcany na wszystkie strony wrak roweru.
– Niedaleko walnęło – stwierdził. – Dwanaście, może piętnaście metrów. Trochę bliżej i nie rozmawialibyśmy teraz…
Bioenergoterapeuta ponownie potrząsnął głową.
– Chce się wyrwać na wolność – powiedział. – Dlatego uderzyło w to miejsce. Chciał, żeby piorun przebił piasek i uwolnił go.
– Tak, oczywiście – Paweł przypomniał sobie, że wariatom należy potakiwać.
– Ale dziękuję za troskę. – Etter zdawał się odzyskiwać siły. – Dziś już chyba na nic… Pojadę… pójdę do domu…
Rylski w pierwszym odruchu chciał go odprowadzić, ale szybko zrozumiał, że dziwak nie życzy sobie jego towarzystwa. Do lekarza też pewnie nie pójdzie, będzie się leczył ziółkami albo innymi bioprądami. Choćby własnymi.
Etter popatrzył jeszcze przez chwilę na resztki roweru, a następnie odwrócił się i odszedł w mrok. Burza dogasała.
Robotnicy ze wsi wgryźli się łopatami w centralną część Trupiej Góry.
– Prawie połowa miesiąca – mruknął doktor Olszakowski, patrząc na powierzchnię stanowiska. – Niewiele zrobiliśmy…
– Jak to niewiele? – obruszyła się Magda. – Rozkopaliśmy większość grobów i wszystkie te średniowieczne spod szubienicy…
Wzruszył ramionami.
– No, faktycznie – mruknął. – Ale tu nie było dużo roboty. A tymczasem powinniśmy jeszcze zlokalizować osadę. Gdzieś tu jest…
– Niekoniecznie – westchnął Rylski. – Mogła być trzy kilometry w tamtą stronę. – Pokazał dłonią wydmy, zza których słychać było odległy huk morza. – Nie wiemy, ile lądu zniknęło w ciągu ostatnich dwu tysięcy lat. To brzeg klifowy, jak w Trzęsaczu. Nasza wioska mogła dawno pójść na rybki.
– Co to jest Trzęsacz? – zapytała Iwona.
Olszakowski wzniósł oczy ku niebu.
– To taka wieś nad Bałtykiem – wyjaśnił cierpliwie. – Na przełomie XIV i XV wieku zbudowano tam ceglany kościół, w środku wsi, dwa kilometry od brzegu morza… W ciągu pięciuset lat woda zabrała cały ten kawał lądu. Pod koniec xix wieku stał już na krawędzi skarpy. Nie było wówczas jeszcze środków technicznych, które pozwoliłyby go zabezpieczyć. Pewnej nocy 1901 roku po silnym sztormie część budynku runęła do morza. Dziś już tylko fragment jednej ze ścian stoi na szczycie klifu. Zresztą żeby nie szukać daleko, kościół w Helu, na końcu mierzei, też częściowo runął podmyty przez morze.
– A, ten dawny protestancki, gdzie teraz jest muzeum – mruknął Oleg. – Byłem tam kilka lat temu.
Robotnicy sprawnie pracowali i niebawem odsłonili dawną powierzchnię wzgórza.
– No i sprawdziło się nasze przypuszczenie… – mruknął Rylski.