Ślady dawnych grobów układały się w okrąg, zalegały ponad metr poniżej poziomu średniowiecznego cmentarza otaczającego szubienicę. Nieco z boku zarysowała się nieregularna plama czarnego piachu. Obaj archeolodzy pochylili się nad nią.
– Na północ stąd było miejsce budowy stosów pogrzebowych – powiedział magister do studentów. – Może jakieś piętnaście metrów.
– Odsłaniajcie w tamtą stronę. – Doktor wskazał robotnikom kierunek.
– Skąd pan to wie? – Minc spojrzał na niego zdziwiony.
– Ciemniejsze zabarwienie spowodowała spadająca z dymu sadza. Wiatry, tak jak dzisiaj, wiały przeważnie od strony morza.
Studenci założyli siatkę, przedłużając po prostu tę służącą im do badania wcześniej odsłoniętych grobów. Zdjęli niwelacje.
Olszakowski stanął pośrodku kręgu i poskrobał gracką ziemię.
– Mamy tu przebarwienie – zwrócił się do magistra. – Proszę popatrzeć…
– Dziura przeszło dwa na dwa metry – mruknął Paweł.
– Szybko wykopali i zasypali, a potem ubili na równo – wysunął przypuszczenie Tomasz. – Naruszyli jednak strukturę ziemi i na tym kawałku nastąpiło silniejsze bielicowanie.
– Czyli starali się zamaskować to, co tu zakopali? – zainteresował się Oleg.
– Być może – powiedział doktor pogodnie. – Zobaczymy, jak tu pokopiemy. Życzyłbym sobie, aby tak właśnie było.
Wyjął ze skrzynki szprychę rowerową i spokojnie wbił ją w glebę.
– Oho, coś twardego – stwierdził.
Dźgnął obok. Drut zagłębił się jakieś dwadzieścia centymetrów i ponownie natrafił na przeszkodę.
Studenci do wieczora przekopali z pomocą obu uczonych jeszcze osiem grobów. W czterech były urny twarzowe, w jednym nieduże pudełko z wypalonej gliny – bardzo rzadko spotykana urna domkowa. Ponadto przy przesiewaniu ziemi znaleziono brązowy kolczyk lub zausznicę.
Robotnicy odsłonili miejsce, gdzie kiedyś płonęły stosy pogrzebowe, nie było w nim jednak nic ciekawego. Platforma z niedużych, przepalonych otoczaków i cienka warstwa smoły wytapiającej się z sosnowych szczap… Archeolodzy narysowali platformę, zrobili zdjęcia, a następnie zasypali ją z powrotem ziemią.
– Udany dzień – mruknął po kolacji Rylski.
Ustawił świeże urny na stole i fotografował je po kolei.
– Ja też uważam, że nieźle poszło. – Doktor był w dobrym humorze. – I jakoś się ten świr siadający na siatce nie pojawiał.
– Pewnie dochodzi do siebie po tym uderzeniu pioruna – stwierdził magister.
– Będzie miał nauczkę na przyszłość, żeby się tu nie kręcić – warknął Tomasz.
– Chyba trochę pan przesadza, jest przecież zupełnie nieszkodliwy.
– Może i tak, ale nie lubię takich nawiedzeńców. Czemu siedzi tutaj, a nie na tym zasypanym poniemieckim cmentarzu?
– Bo tam nie kopiemy – odparł Rylski. – Tamtych duchów nie musi uspokajać. Swoją drogą, słyszałem, że na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego ktoś pisze pracę na temat zachowania kościelnych procedur ekshumacyjnych przy pracach archeologicznych…
– Hy, hy, hy – zarechotał doktor. – Może jeszcze mamy zabierać na wykopaliska kapelana? Przecież to wszystko poganie! – Splunął przez drzwi namiotu w stronę wzgórza. – Chodźmy spać, króliki nam się w głowach lęgną.
Wyszli przed namiot. Studenci siedzieli przy ognisku.
– Oto i nasze kierownictwo – ucieszył się Oleg. – Napijecie się, panowie, bimbru z prostymi studentami?
– A coś ty się tak w mleku wściekłej krowy rozsmakował? – zdziwił się Paweł.
– To tutaj niewiele droższe od wina, a sam pan mówił, że te tanie jabcoki szkodzą – wyjaśnił chłopak. – Zresztą my sobie kulturalnie robimy drinki. – Pokazał dwulitrową colę.
Olszakowski nalał do blaszanego kubka bimbru z pięciolitrowej plastikowej butli, wychylił jednym haustem, nalał sobie raz jeszcze i znowu wypił bez mrugnięcia okiem.
– Niezłe – mruknął.
Samogon zagryzali pieczoną kiełbasą. Tomasz zauważył, że na szczycie wzgórza rozbłysło światełko lampy naftowej. Etter znowu coś odprawiał.
– Wypiję jeszcze kubek, to może ten palant wreszcie przestanie mi przeszkadzać – powiedział z nadzieją doktor i wysuszył trzecią kolejkę.
Brało go w oczach. Był już zdrowo pijany.
– Jutro nasz wielki dzień – powiedział z patosem. – Dobierzemy się tym sukinsynom pomorskim do skóry, odnajdziemy to, co próbowali przed nami ukrywać! – Zarechotał wesoło.
Usiłował zjeść kawałek kiełbasy, ale omal nie wydłubał sobie oka patykiem.
– A co będziemy robili przez resztę miesiąca? – zaciekawił się Oleg. – Mamy odwalić dwadzieścia dni praktyk.
– Poszukacie wioski – wyjaśnił Tomasz. – I znajdziecie ją, choćbyście mieli sami wykopać tu system rowów sondażowych długości stu kilometrów! Pokażę wam, jak się robi wielkie odkrycia!
– Chyba już wystarczy, doktorze – łagodnie zwrócił mu uwagę Paweł.
Zwierzchnik wstał chwiejnie i poszedł do namiotu.
Zaczęli o ósmej rano. Było chłodno, po niebie sunęły ciemne chmury, jednak w powietrzu nie było czuć tej dziwnej ociężałości, która zwiastuje deszcz. Olszakowskiego zostawili w spokoju, żeby odespał nocne pijaństwo.
Plama leżąca w środku kręgu grobów po oczyszczeniu grackami ukazała się w całej okazałości. Była niemal idealnie kwadratowa, miała dwa na dwa metry. Dwadzieścia centymetrów poniżej powierzchni ziemi natrafili na warstwę gliny udeptanej z niedużymi kamieniami. To o nie wyginała się szprycha, którą poprzedniego dnia doktor badał znalezisko. Na glinie jeszcze teraz odznaczały się krwistoczerwone plamy.
– W tych miejscach palono ogniska – wyjaśniał Rylski studentom, wykonując fotografie dokumentacyjne. – Deszcze wypłukały częściowo węgiel, ale pozostały takie placki gliniastej ziemi wypalonej na cegłę. Zresztą w Egipcie znajdowano podobne ślady. Z tego, co pamiętam ze sprawozdania profesora Myśliwca z badań grobowca Merem-nebefa w Sakkarze, tam też były takie w miejscach, gdzie palono kadzidło na ofiarę.
– Co z tym robimy? – zapytał Oleg.
– Niestety, rozbieramy – polecił. – Tylko najpierw rysunek. – Powstrzymał ich niszczycielskie zapędy.
– A ja sądzę, że to nie jest ślad ogni ofiarnych, tylko rytualnego oczyszczenia ziemi – odezwał się ktoś za nimi.
Marek Etter siedział na podstawie szubienicy i obserwował ich przez lekko przyciemnione okulary. Zajęci pracą nie zauważyli, jak się zjawił… W obu dłoniach trzymał kamienie przycięte w ostrosłupy. Amulety podzwaniały mu na szyi.
Zignorowali go i wrócili do swoich zajęć. Poniżej glinianej polepy pojawiła się warstwa żółtego piasku. Wyglądała na nienaruszoną przez człowieka, lecz Rylski nie dał się zwieść. Zdjęli ją plantem, dziesięć centymetrów. Potem jeszcze raz. Dopiero po trzecim plantowaniu pojawiły się węgle drzewne. Układały się w wielką spiralę.
– A to ci dopiero – mruknął magister, fotografując znalezisko.
– To krętodróg – powiedział Etter. – Ktoś dołożył starań, aby pogrzebany pod spodem nie znalazł drogi do świata żywych. Spirala zawsze kieruje go z powrotem w głąb ziemi.
– A skąd te wiadomości? – zagadnął zjadliwie Paweł.
– Identyczne znaki wyryto na megalitach we Francji…
– Nie ten okres historyczny – parsknął archeolog. – A co do wirujących linii wyrytych na menhirach i dolmenach, przychylam się do tezy profesora Wiercińskiego, że był to zapis wizji powstających przy spożyciu ziół zawierających substancje pokrewne LSD. Wówczas często Pojawiają się takie wiry.
Etter wyjął z kieszeni wahadełko. Wyciągnął rękę ze sznureczkiem. Masywny mosiężny stożek zaczął wirować w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.