– Pańko – wychrypiał.
Pacholik wyrósł jak spod ziemi. Nauczony doświadczeniem kilkuletniej służby, przygotował już cebrzyk z wodą.
– Słucham, panie? – zapytał pro forma.
– Serwatki… Albo daj, co jest…
Przyssał się do wiadra i wychłeptał pospiesznie jedną trzecią. Suchość w gardle ustąpiła. Teraz dopiero poczuł upiorny ból rozsadzający czaszkę. Wierny sługa spiesznie podał mu metalową manierkę pełną najlepszej lwowskiej horyłki. Samiłło pociągnął solidny łyk klina.
Zawroty głowy ustąpiły, świat wydał się weselszy. Jednak tajemnica związana z wypadkami poprzedniego dnia nie chciała się jakoś rozwiać. Ostatnią rzeczą, którą pamiętał, była pijatyka w jednej z kijowskich knajp. Ślepy bandurzysta śpiewający jakąś pieśń… Potem gdzieś pojechali konno, chyba na kolejną popijawę, ale dokąd?
– Wyimaginuj sobie, mój drogi Pańko, żem całkiem przepomniał nazwę wsi, która schronienia nam udzieliła – wolał nie zdradzać przed sługą tak poważnych luk w pamięci.
– Karwosiek – wyjaśnił sługa. – Popiliście się, panie, z kompanami i umyśliliście sobie na Połoza zapolować i jego skarby złupić.
– Aha! – Samiłło zwlókł się z barłogu i chwiejnie stanął na nogi.
Wyrwał szablę, nie wiedzieć czemu wbitą w ścianę, i troskliwie umieścił ją w pochwie.
– Obudź tych parszywych opojów, zaraz wrócę – oznajmił. – I śniadanie szykuj!
– Pora, by śniadać, dawno minęła – odparł rezolutnie chłopak.
Samiłło wyszedł przed szopę i tu czekał go nielichy szok. Wioska wznosiła się na wysokim brzegu jakiejś szerokiej rzeki. Po drugiej stronie ciągnął się pas wapiennych skał.
– Dniepr? – Ze zdumienia przetarł oczy.
Widać ziele do fajki, otrzymane od stryja alchemika, zdrowo mu we łbie zamieszało… Stopniowo przypomniał sobie wszystko. Przyjechali do Kijowa na zlecenie Żyda Salomona, by ściągnąć dług z jego wspólnika Izaaka. Operacja nie bardzo im się udała, bo Izaak poszczuł ich psami, a słudzy jego z samopałami zaraz na ratunek przybiegli. Umknąwszy pogoni, kompani poszli wypić. Skoro obudził się w tej szopie, a Pańko twierdzi, że mają złupić skarby jakiegoś Połoza, to możliwości są dwie. Albo ktoś ich wynajął, albo usłyszeli o jakimś bogaczu i ruszyli, by go oskubać.
Wysikał się i wrócił do towarzyszy. Obaj pojeni obficie horyłką dochodzili do siebie.
– Wyimaginujcie sobie, przyjaciele najdrożsi, że kompletnie nie mogę sobie przypomnieć, o czym śpiewał ten ślepy dziadyga… – zaczął ostrożnie.
Przeczuwał, że tu właśnie może kryć się tajemnica ich wyprawy.
– Zaśpiewał nam dumkę o tym, jak to Kozacy z wężem Połozem walczyli – wyjaśnił Pańko, usłużnie dolewając wina do kubków. – Gad ten żyje ponoć w tych stronach, wśród skał na wschodnim brzegu Dniepru. Lat ma tysiąc, długości dziesięć kroków sobie liczy, często atakuje kupców płynących rzeką lub wozaków. Zrabowane im złoto gromadzi w swej jaskini.
– Nie imają się go strzały ani kule – uzupełnił Ptaszek.
– Aha – zafrasował się Niemirycz.
– Wtedy wpadliście, panie, na pomysł, by gada ubić i jego skarbów nieco uszczknąć – dodał Jersillo.
Samiłło złapał się za głowę. A tatko ostrzegał, że niebezpiecznie pić aż tyle. Choć kto wie, może jest w tym jakieś ziarno prawdy? Kozacy śpiewają o różnych rzeczach. Nie pamiętał pieśni, ale skoro za nią podążył, trop musiał być naprawdę obiecujący.
– Jakże ubić gadzinę, skoro się jej strzały ani kule nie imają? – zapytał ochryple.
– Jest miejsce jedno delikatniejsze, pod gardłem ma łuskę białego koloru. Toż ślepy i o tym śpiewał. Radził uciekać w stronę słońca. Blask stwora oszałamia tak, że łeb unosi, wtedy trza trafić raz a dobrze – wyjaśnił Mulat.
– Pamiętam już – zełgał. – Bzdura to oczywista, bajanie i kozacki zabobon. Wąż, jak to wąż, żywotny jest wielce, ale stal gada zawsze pokona.
– Kowal już pewnie zamówienie wykonał – dodał Pańko. – Trzy dukaty mu dopłacić do zadatku trzeba.
– Trzy dukaty!?
Pamięć powoli wracała. Przyjechali do tej dziury wczoraj po południu. Odwiedzili monastyr, gdzie mnicha ugadali, by broń poświęcił. Zaszli do kowala, który trzy kusze i bełty ze srebrnymi grotami obiecał przygotować, odwiedzili też karczmę, gdzie przysiadł się do nich chłopina, niejaki Stiepan, i przyrzekł za przewodnika podczas łowów służyć.
Samiłło wytoczył się z szopy. Ruszył między opłotki. Wiocha była całkiem spora. Kobiety nosiły się tu z pańska. Choć dzień był powszedni, na szyjach miały korale. Chałupy miast strzechą pokryte były dachówką. Kopuły cerkiewki lśniły czerwoną barwą polerowanej miedzi. Najbardziej jednak zdumiał go fakt, że wszystkie dzieciaki chodziły w butach.
– Ciekawe, skąd takie bogactwo? – zdziwił się warchoł. – Hmm, i jak go uszczknąć…
Od strony karczmy wyszło mu naprzeciw trzech miejscowych. Przodem kroczył mężczyzna w zielonym niemieckim płaszczu, z kordem u boku. Niemirycz przypomniał sobie, że to sołtys. Obok dreptał batiuszka, a kawałek za nimi maszerował szeroki w barach, wysoki chłop w haftowanej soroczce. To myśliwy, którego najęli na przewodnika.
– Tak waszmości rano wypatrywalim… – zaczął sołtys.
– Zachorzałem – burknął Samiłło. – Ale już mi lepiej.
– Cieszy nas to niezmiernie. Jutro świtem ruszycie pewnie?
– Tak. Jutro. Ale tak jeszcze pogadać chciałem. Z tym Połozem to pewne? Często go widujecie? – zapytał Niemirycz. – Tak próbowałem oszacować, ile może mieć tych skarbów…
– Bestia łońskiego roku cztery krowy nam zeżarła, w tym już sześć. Ślady jego do rzeki prowadzą.
– Ślady? – zdziwił się watażka. – Wąż przecie nóg nie ma.
– Patrzajcie tam, na łąkę. – Sołtys wskazał łan trawy na brzegu rzeki. – Trzy dni nazad znów na naszą stronę się wyprawił i kozę porwał.
Kozak spojrzał, mrużąc oczy. W wysokiej trawie wygnieciony był wyraźny ślad, zupełnie jakby kto pięciogarncową beczkę horyłki przetoczył.
– Zaś co do skarbów, tośmy liczyć próbowali. Przed Godami łódź zatopił, co nią czumacy z Kijowa wracali. Mieli przy sobie złoto za dobre pięć łasztów soli. Wcześniej kupców z Wołoszczyzny zeżarł i dwóch posłów, których sułtan przysłał, obwieszeni byli złotem aż się w oczach mieniło… A tamtego lata jeszcze trzech Żydów, co szlachetnymi kamieniami handlują, dopadł, gdy popas na tamtym brzegu zrobili. Tak rachujem, że przez ostatnią dekadę z tysiąc dukatów zebrał jak nic.
– A nie zapominajcie, panie, że od milenium tu żyje – dodał batiuszka.
– I co, sami ubić go nie zdołaliście? – zdziwił się Niemirycz.
– Próbowalim – wyjaśnił Stiepan. – Ja sam kilka razy zaszedłem go wśród skał i z kuszy doń szyłem, alem w łuskę na gardle nie trafił. Ledwom z życiem uszedł. Mój batko lat temu dwadzieścia próbował i na wieki tam ostał…
– Przejdźmy do konkretów – zaproponował sołtys. – Ubijecie, panie, gada i odszukacie jego jamę. Stiepan dziesiątą część skarbów weźmie. Drugą dziesiątą mnie oddacie, na rozwój wsi oraz zaopatrzenie wdów i sierot przeznaczym. Trzecią takąż w cerkwi złożycie. Reszta dla was.
– Toż siedem dziesiątych raptem dla mnie zostanie – zafrasował się Niemirycz. – To nie za wiela.
– Kwota to poważna będzie, w tysiące dukatów idąca. – Sołtys spojrzał na niego z wyrzutem.
– No niby tak. – Samiłło miał minę, jakby skosztował limony. – Ale trzecią część oddać? Takie zdzierstwo to nie po chrześcijańsku.
I zadumał się głęboko.