Ksiądz wyskoczył z ostatniego tramwaju na przystanku pod murem nekropolii. Spojrzał na zegarek, potem oświetlił rozkład jazdy. Zasiedział się u starego zakonnika, autobusu już o tej porze nie złapie. Trzeba pójść pieszo.
Drzewa za cmentarnym murem szumiały. A gdyby tak? Miał przecież klucz od bramy. Zamiast iść naokoło, skróci sobie drogę przez cmentarz… Przez chwilę męczył się z opornym zamkiem i wreszcie zatrzasnął za sobą ciężkie wrota.
Prosto jak strzelił i gdy dojdę do starej części, to w lewo, powtórzył w myślach. Zabłądzić nie sposób.
Ruszył śmiało. Drzewa szumiały niepokojąco. Spodziewał się kompletnego mroku, ale gdzieniegdzie na grobach płonęły znicze. Początkowo czuł dziwne dreszcze, lecz szybko się uspokoił. Spacer jak spacer. Ścieżki równe, nawet się człowiek nie potknie w mroku. A że nieboszczycy w grobach leżą? Cóż, ciało to tylko powłoka… Duchy potępione? Nie powinny ruszyć na duchownego.
A jakby co… – dotknął brewiarza w kieszeni sutanny.
Złowróżbne drzewo rośnie daleko, minie je w odległości dobrych kilkuset metrów.
Żebym tylko nie trafił na jakieś hieny cmentarne, pomyślał nagle. Mogliby mi zrobić krzywdę tylko dlatego, że ich zobaczyłem.
Wiatr wzmagał się, drzewa trzeszczały złowieszczo. Mijał właśnie kaplicę, gdy usłyszał za sobą dziwny dźwięk. Coś jakby…
Ktoś odbezpieczył broń! – uświadomił sobie, zamierając w pół kroku.
– Khm! – rozległo się znaczące chrząknięcie.
Duchowny odwrócił się na pięcie. W cieniu stał dziwny typek w kowbojskim kapeluszu i długim skórzanym płaszczu. W jednej ręce trzymał kuszę, w drugiej obrzyna o imponującym kalibrze. Miał ciemne okulary, światło zniczy odbijało się w szkłach, reszty twarzy można się było co najwyżej domyślać.
– A, to nasz nowy kierownik – mruknął jakby zawiedziony i opuścił broń. – Przepraszam i nie zatrzymuję…
– Kim pan jest? – wykrztusił ksiądz Antoni.
– Ori mnie wołają. – Uchylił kapelusza.
– Ale co pan tu robi?
– Poluję na zombiaki, a co, nie widać? – zdziwił się nieznajomy. – Inne tałatajstwo, jak wlezie pod lufę, też dziabnę.
– Ale… Jak pan…
– Widzę martwych ludzi? Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że są martwi. Zupełnie jak w jednym hollywoodzkim filmidle – roześmiał się. – Prawdziwy problem jest z tymi, którzy świetnie wiedzą, a mimo to nie potrafią uleżeć spokojnie. Szczęść Boże, lepiej, żeby się ksiądz nie snuł o tej porze po cmentarzu.
Duchowny przyspieszył kroku.
– Panie Boże, wariat jakiś – mruknął. – Mam nadzieję, że mi w plecy nie strzeli…
Zza drzew błyskały już latarnie stojące przy ulicy. Po prawej pojawiła się tynkowana na biało bryła kościoła.
Proboszcz zaparkował przed małym domkiem na przedmieściach. Chałupka wyglądała nędznie. Zbudowano ją z szarych pustaków. W ogródku zarośnięty typek około pięćdziesiątki rąbał drwa. Ksiądz jednym rzutem oka ocenił jego sylwetkę. Postura atlety. Z drewnem też radził sobie nieźle, ogromna siekiera chodziła w jego rękach jak zaczarowana.
– Pan Marek Sypki? – zagadnął duchowny, podchodząc do metalowej furtki.
– Niech będzie pochwalony… Marek to dziadek mój był. Ja jestem Jan – wyjaśnił mężczyzna, odkładając mordercze narzędzie. – Dawno już pochowany, ale może ja w czym pomogę?
– Jest pan, eee… rzeźnikiem drzew?
Typek nieco pobladł i gestem zaprosił duchownego na podwórze. Otworzył drzwi chałupy. Weszli do izdebki. Urządzona była skromnie. Jedną ścianę zajmowała meblościanka. Nad tapczanem wisiał święty obrazek. Zasiedli w dwu zapadniętych fotelach.
– Rzeźnik drzew… Głupie określenie, sugeruje, że ja drzewa zabijam – prychnął. – A tu przecież nie o drzewo chodzi, tylko o tego parazyta, który w środku siedzi. Drzewo jest niewinne, a przez niego cierpi jak i człowiek. Aż w końcu bywa, że i umiera.
Zasiedli w fotelach.
– Nie chciałem pana urazić. Jeśli jest jakieś inne określenie pańskiej profesji… – zaczął proboszcz.
– Nie ma. Gdy je wymyślano, nikt nie przejmował się konwenansami. I tak już zostało.
Milczeli przez chwilę.
– Mam problem z drzewem – bąknął wreszcie duchowny.
Gospodarz westchnął bardzo smutno, ale nie powiedział nic. Spojrzał na stare zdjęcia zdobiące ścianę nad kominkiem. W jego wzroku malował się jakby wyrzut.
– Z drzewem na cmentarzu – uściślił proboszcz. – Odnalazłem pana, bo trzeba je zlikwidować.
– Jasna chol… – przypomniawszy sobie, że rozmawia z wysłannikiem Kościoła, urwał w pół słowa. – Proszę księdza, jest jeden problem.
– Koszta?
– Jakie tam koszta. – Machnął ręką. – Marne grosze ta usługa stoi.
– Zatem?
– Yyyy… Jak by to powiedzieć… Rzeźnikiem drzew był mój dziadek. Ojciec to go jeszcze parę razy widział przy robocie. A ja ojca raz. I mu się wtedy nie udało. U czubków teraz siedzi. Jak go przez łeb wicią chlasnęło, to ledwo wyżył i już nigdy normalny potem nie był.
– Ale przynajmniej teorię pan zna?
– I nawet sprzęt mam… I życie narażę, i grosza z tego nie będzie… – powiedział cierpko. – A skoro ktoś ze zleceniem przyszedł, to odmówić mi nie wolno. Zaprzysiężony jestem.
– Pokryjemy wszystkie koszta – zapewnił proboszcz.
– Nie możecie. – Pokręcił głową. – Prawa ustalone przed wiekami mówią jasno: za usługę mam prawo zażądać jednego orta srebrem.
– Orta? – zdziwił się duchowny.
– To taka dawna moneta. Osiemnaście groszy srebrem. – Rzeźnik sięgnął na półkę po klaser. – O, to po przodkach jeszcze kolekcja…
Strony wypełnione były niewielkimi srebrnymi pieniążkami. Najstarsze pochodziły z czasów Zygmunta III Wazy.
– Jeśli nie czuje się pan na siłach, to może jakiś inny członek waszej gildii?
– Nie wiem, czy ktoś w Polsce jeszcze się tym zajmuje. Od lat nie spotkałem żadnego… Może spróbuję – rozważał. – I jeszcze wynagrodzenie dziadowskie…
– Trzeba po prostu zmienić stawkę.
– Nie mogę – parsknął. – Starsi cechu złożyli wieczysty ślub któremuś kardynałowi, by taksy nie zmieniać.
– To bzdura. Minęło ponad trzysta lat!
– Proszę księdza, Kościół przestrzega praw i tradycji, które sięgają dwu tysięcy lat nazad… – Sypki spojrzał duchownemu w oczy. – Dziadek tyle brał, to i ja muszę.
– Ale…
– Chce ksiądz powiedzieć, że to co innego? Aby zabić drzewo, trzeba znaleźć w sobie siłę fizyczną i co najważniejsze, tę, no, moralną. Jak starsi cechu pozwolą, dopiero wtedy stawkę zmienię.
– Starsi cechu…
– O ile jeszcze ktoś taki jest – uzupełnił. – Jeżeli nie wiem, czy są, to co mogę zrobić? Trza się przysięgi trzymać. Jak mówię, nie mam od lat kontaktu… Ja zdechnę i koniec pieśni. Zatem o której mam się stawić i gdzie?
– Jeśli jest pan gotów, samochód czeka. Wstąpimy tylko po drodze do sklepiku z monetami.
– No to kobyłka u płota – westchnął i zza szafy wyciągnął długi rapier w nieco obrdzewiałej pochwie. – Jeszcze bym się wyspowiadał tylko, bo to różnie być może, a tu z sąsiadką miałem takie – uśmiechnął się z zażenowaniem – fikołki.
Ksiądz westchnął w duchu.
Mijają stulecia, a grzechy ciągle te same, pomyślał z melancholią.
Na nekropolii spotkali kamieniarza Zenka. Zaparkował furgonetkę opodal kasztanowca. Na widok proboszcza i rzeźnika wyraźnie się ożywił.