Wstawał świt. Nad rzeką snuły się języki mgły. Trzej obwiesie stanęli na pomoście. Zbity tłum chłopów zaszemrał z podziwem. Karzeł Ptaszek na tę okazję odział się w chiński jedwabny kaftan. Samiłło przyoblekł karmazynowy kontusz. Jersillo wystąpił nago, tylko biodra przepasał lamparcią skórą. Wszyscy trzej nieśli kusze, ponadto Niemirycz miał za pasem szablę, a Mulat dzierżył w dłoni maczugę z solidnego kawałka dębiny. Pańko przystanął skromnie z boku.
– Tak wspaniałych bohaterów wieś nasza od dawna nie widziała – powiedział sołtys. – Ubijcie gada i powracajcie zdrowo.
– Będą wam towarzyszyć nasze modlitwy. – Batiuszka zamachał kadzielnicą, a potem pobłogosławił ich ikoną i podał krzyż do ucałowania.
– Pora ruszać na łowy. – Stiepan zajął miejsce w łódce. Pierwsze wątpliwości naszły Niemirycza, gdy tylko dobili do drugiego brzegu. Kości krów, połamane beczki i wielkie bryły starego łajna świadczyły, że bydlę od czasu do czasu tu popasa.
– Ruszajmy dalej, wielmożni panowie – zaproponował przewodnik. – Dzień wstaje, lepiej przed nocą gada wytropić i ubić, bo po ciemku jak kot widzi.
– Prowadź. – Samiłło westchnął ciężko. Powędrowali dziką ścieżką wiodącą na wysoki brzeg.
Stiepan kroczył ostrożnie, co chwila przystając i rozglądając się na boki. Bo i po prawdzie teren był trudny. Wapienne skały, gęsto pozarastane krzewami oraz zagajnikami brzózek, dawały bestii setki możliwości przyczajenia się i nieoczekiwanego ataku.
Połoz musiał grasować tu często. Co chwila natrafiali na rozwłóczone kości krów i świń, a dwukrotnie także na szczątki ludzkie. Woń kału i padliny unosiła się nad okolicą niczym ciężka chmura.
Było już dobrze z południa, gdy Stiepan zarządził popas. Najpierw przepatrzył okolicę, czy nie widać śladów obecności gada, potem poprowadził łowców do małej kotlinki. Samiłło rozwiązał worek z jedzeniem naszykowanym przez Pańkę, przewodnik, jak się okazało, miał bukłaczek horyłki. Wypili, zjedli, znowu wypili.
– Ech, nie nawykłym do takiej włóczęgi – westchnął watażka, oglądając pokryte odciskami stopy.
– Tedy spocznijcie sobie, a ja przejdę się po zagajnikach i obaczę, czy gdzieś świeżego tropu nie widać – zaproponował Stiepan.
– Z czystego serca twe słowa płyną – pochwalił go Ptaszek.
Chłopina podciągnął portki i ruszył wąwozem. Samiłło dolał sobie wódki. Dzień był ciepły, cisza i słoneczko rozleniwiały.
– Najlepiej, gdyby ten miejscowy gada ubił – mruknął. – Potem my jego zaciukamy i przed wieczorem bogaci będziemy. Tylko wracać trza będzie inną drogą i konie na zmarnowanie we wsi ostaną.
– Koni szkoda – zauważył Ptaszek. – Zróbmy inaczej. Wy ze złotem popłyniecie w dół rzeki, a ja do wsi wrócę i powiem, że bydlę was pożarło. Konie zabiorę, spotkamy się kilka mil od wioski.
– Słusznie – pochwalił watażka.
Nieoczekiwanie dziki, nieludzki skowyt zmroził ich uszy.
– Wygląda na to, że nasz przewodnik znalazł Połoza – stwierdził markotnie Ptaszek. – Albo raczej Połoz jego znalazł.
– No i świetnie. – Samiłło zatarł dłonie. – Ruszajmy. Bestię ubijem, gdy go będzie zżerać! A może i zaśnie, jak się obje? Tak lepiej by było.
Mulat i Chińczyk popatrzyli na siebie niepewnie. Ale Niemirycz z kuszą w dłoni już skradał się między skałami. Mamrocząc przekleństwa, ruszyli za swoim watażką.
Samiłło ostrożnie posuwał się ścieżką, gdy nieoczekiwanie stanął jak wryty. Za zakrętem drogę przegradzało mu łajno. I to jakie… Balas był grubości beczki i długi na co najmniej dziesięć kroków. Smród był upiorny. Z brązowej masy tu i ówdzie sterczały zakrwawione ludzkie kości i strzępki niebieskiej tkaniny. Tupot za plecami świadczył, że obaj obwiesie właśnie nadbiegli.
– Ło krucafuks! – Chińczyk z wrażenia zaklął po góralsku. – A cóż to jest takiego!?
– No, gówno. – Niemirycz wzruszył drżącymi ramionami. – Łajna nie widzieliście?
– Ale… – zaczął niepewnie Jersillo. – Toż jak sobie wyobrażę rzyć, która to zrobiła, a potem zwierza tegoż resztę…
– Stiepan nie był ułomek – dodał poważnie Ptaszek. – Sześć stóp wzrostu, w barach szeroki, a widać Połozowi na jeden kęs starczył.
– No tak – zafrasował się watażka.
– Tedy tak myślę – brnął Jersillo – może lepiej byłoby… Skoro gad go łyknął i nie zasnął po tym… To plany nasze burzy.
– Słusznie prawi – dodał Ptaszek. – Tu by trza całej armii. I armat kilka. Bandurzysta śpiewał, że Połoz na dziesięć kroków tylko długi, ale coś mi się widzi, że trochę źle jego rozmiary ślepiec ocenił.
– Przemyślawszy dokładnie nasz problem, dochodzę, drodzy przyjaciele, do tychże samych wniosków. – Niemirycz z trudem stłumił szczękanie zębów. – Wrócimy tu oczywiście większą kompaniją w czasie bardziej stosownym – dodał pospiesznie, by zachować twarz.
Dniepr przebyli, wiosłując, jakby ich gonili wszyscy diabli. Ktoś musiał spostrzec tę rejteradę, bowiem gdy dobili do pomostu, czekała już cała wioska.
– A gdzie Stiepan? – Przez tłum wieśniaków przedarła się kobieta w jedwabnej chustce.
– Połoz go zeżarł – wyjaśnił bezlitośnie Samiłło. – Tylko kości resztki, w gównie utytłane, znaleźliśmy.
Kobieta wybuchła płaczem.
– Co ja teraz zrobię nieboga! Sama z czwórką dzieci na tym świecie ostałam! – ryknęła. – A i procenta przecie miał od skarbu dostać!
– Sprawa to niezmiernie przykra. – Duchowny spojrzał na trójkę obwiesiów. – Na waszej służbie legł, tedy i kobiecie kilka groszy dać powinniście. Dumam, że dziesięć dukatów będzie akurat.
– Ile?! – ryknął Samiłło. – Sam wlazł gdzie nie trzeba, nie tylko nie doprowadził nas na miejsce, ale jeszcze własnej głupoty przyczyną bestii za żer posłużył. Grosza złamanego nie dam!
– Jakże to: nie? – Sołtys spojrzał na niego zdziwiony.
Wokół rozległ się szmer. Watażka rozejrzał się nerwowo. Teraz dopiero zauważył, że chłopi widać przybiegli na ich spotkanie, odrywając się od zajęć gospodarskich. Jeden trzymał siekierkę, inni cepy i widły…
– Kupa ich, nie przedrzemy się – mruknął Ptaszek Po łacinie.
– Może się jakoś dogadamy? – zaproponował trzeźwo Jersillo. – Dziesięć dukatów to kwota poważna wielce, zwłaszcza dla ludzi tak ubogich jak my…
Po długich targach stanęło na siedmiu.
– Pojechali? – Stiepan ostrożnie wyjrzał z szopy.
– Łap, twoja dola. – Sołtys rzucił mu dwa dukaty. – Dobrześ się spisał. Siedem czerwonych złotych za twoją skórę dali, dwa za kusze zapłacili, batiuszka talara ofiary na cerkiew dostał, a i sporo grosza w karczmie przepili.
– Będzie co jeszcze dziś do roboty?
– Marko z kijowskiej rzeźni nowych kości krowich całą furę przywiózł. Trza na tamten brzeg przewieźć i po krzakach rozwlec, dwóch ludzi do pomocy dostaniesz.
– Ludzkich by się przydało więcej – zauważył chłop. – To mocne wrażenie robi i szybciej amatorów do poszukiwań zniechęca. A lepiej jeszcze trupa kilkudniowego… – rozmarzył się.
– Może coś u papistów na cmentarzu wykopiem. I na jutro się szykuj, Mychajło donosił, że kolejny łowca niebawem do nas dotrze.
– Hy!
Niewidomy bandurzysta zsunął opaskę i przeczytał, co zapisano na pergaminie. Schował stosik dukatów do kieszeni.
– Rymy to nietrudne – powiedział. – W dwie niedziele wszystkie dzieciaki z naszego cechu wyuczym i od Krakowa po Dzikie Pola w każdej karczmie będą waszą, panie, chwałę głosić. Jeno kłopot w tym, iż historia ta trochę nazbyt fantastyczną mi się zdaje.