– Co jest nie tak? – naburmuszył się Samiłło.
– W to, żeście gada w boju szablą zasiekli, ludzie jeszcze uwierzą. Ale żeście wszystkie jego skarby ubogim chłopom rozdali…
– Dobrze, wykreśl ostatnią zwrotkę – westchnął warchoł.
Bunt szewców
Nadchodzi wczesny jesienny zmierzch. Zapalam gałązkę bukszpanu. Kreślę okrąg wokół siebie, oczyszczając przestrzeń, w której będę pracował. Zataczam drugi, mniejszy, wypalający to, co rozprasza. Wreszcie trzeci, by oczyścić narzędzia. Palcem zanurzonym w winie rysuję trójkąt na swoim czole. Zamykam się dla świata, otwieram dla czynu. Czas przestaje istnieć. Rzeczywistość zewnętrzna traci z tą chwilą jakiekolwiek znaczenie. Mogę odłożyć pracę, dopiero gdy para butów zostanie skończona. Tylko bezpośrednie zagrożenie życia daje mi prawo, by wstać z zydla. Mój dziadek był prawdziwym twardym szewcem. Przerwał pracę, dopiero gdy roztrzaskano mu głowę.
Wizja pojawiła się tak jak zwykle gdzieś na pograniczu jawy i maligny, w chwili gdy człowiek sam nie wie, czy śpi, czy czuwa. Fresia, moje miasto. Tyle razy widziałem je w snach, tyle nocy spędziłem, błąkając się uliczkami wzdłuż zabitych deskami witryn sklepików i warsztatów, patrząc na pokryte liszajami niegdyś piękne domy. Czemu musiałem przeżywać to ponownie? Dlaczego nigdy nie zdarzyło mi się śnić o czasach, gdy jeszcze kwitło?
Wstawał świt, między kamieniczkami snuły się języki mokrej, szarej mgły. Biegłem wąskim zaułkiem w towarzystwie kilku czeladników. Pędziliśmy po kocich łbach, na złamanie karku, prosto w stronę zatoki. Nad dzielnicą portową unosiły się dymy.
Z daleka dobiegał tupot podkutych buciorów. Gonili nas? Tam w dole słychać było huk pojedynczych wystrzałów. Wpadliśmy w bramę. Kolejny pasaż, tym razem biegnący trawersem zbocza, prowadził na skwerek. Pod cokołem czekała druga, podobna grupka. Na nasz widok chwycili samopały oparte o postument.
Spojrzałem na pomnik. Piaskowcowa statua poszarzała, tu i ówdzie widać było na niej ślady uszkodzeń spowodowanych przez odłamki lub zabłąkane kule. Jednak twarz mężczyzny nawet pod warstwą brudu pozostała taka jak dawniej. Nieco dzika i drapieżna, o ostrych rysach i hardym spojrzeniu. Twarz odkrywcy, podróżnika, kondotiera gotowego bez wahania poświęcić swoje życie…
Niewielką mosiężną tabliczkę pokrywały wykwity śniedzi. Napis był częściowo zatarty, ale nie musiałem czytać, by wiedzieć, czyją postać wykuto w kamieniu. Ake Gevein.
Pocisk uderzył w cholewę buta i wyłupawszy kawał, gwizdnął rykoszetem tuż koło mojego policzka… Ocknąłem się, krzycząc, zlany potem. Długo leżałem rozdygotany. Jaki dziś dzień? Sobota…
Giełda na warszawskim Kole to specyficzne miejsce. Handluje się tu antykami. A ściślej mówiąc, rupieciami, wśród których czasem trafiają się prawdziwe antyki. Dziewięćdziesiąt procent oferowanego towaru to zwykły szmelc wygrzebany na strychach czy w piwnicach. Jeśli ktoś potrzebuje wieszaka sprzed pięćdziesięciu lat, przedwojennej książki o okładce zjedzonej przez wilgoć czy zardzewiałej kotwicy – jest to dla niego idealne miejsce. Na kramach, kramikach i gazetach leżą lalki z pourywanymi głowami, tabliczki znamionowe przedwojennych silników, zardzewiałe hełmy, skorodowane karabiny wygrzebane z okopów, kafle piecowe, zarówno całe, jak i poobtłukiwane, oraz pogięte platerowane sztućce. Zaśniedziałe klamry wojskowych pasów sąsiadują z tandetnymi porcelanowymi figurkami.
Ale jeśli ktoś zapragnie parać się na przykład kowalstwem, to w kilka miesięcy jest w stanie skompletować sobie zestaw młotów, cęgów i szczypiec, a przy odrobinie szczęścia może i kowadło mu się trafi…
Z ogromnego stosu rozmaitego śmiecia podniosłem jeden przedmiot. Gładka bukowa rękojeść pociemniała. Jej powierzchnię wytrawił pot i wypolerowała szorstka skóra rzemieślnika. Narzędzie idealnie ułożyło się w mojej dłoni. Popatrzyłem na ostrze. Bardzo stary model. Szarą stal znaczyły gęsto czarne plamki typowe dla żelaza, które bardzo długo leżało nieużywane w szufladzie.
Krawędź tnąca była w jednym miejscu minimalnie wyszczerbiona. Popełniłem błąd, sięgając od razu po upatrzony przedmiot. Najpierw trzeba było przejrzeć kilkanaście innych i powybrzydzać, by uśpić czujność sprzedawcy. Co się stało, to się nie odstanie, ale można spróbować zmniejszyć szkody. Czyli udawać głupiego, bazarowe cwaniaczki z reguły się na to nabierają.
– Ile za to dłutko? – zapytałem.
– Dwie dychy – wychrypiał kaprawy typ pilnujący stoiska.
Mam zły akcent. Znam polski już biegle, ale ciągle można się zorientować, że nie jestem stąd. Z wyglądem też jest nie najlepiej. Moja rasa ma trochę większe oczy, odrobinę przypłaszczony nos, wydatne kości policzkowe. Nasza skóra jest barwy miodu, o ton lub dwa ciemniejsza niż u tubylców. Gdy ktoś pyta, mówię, że pochodzę z Peru. Polacy lubią Indian.
Otaksowałem go długim spojrzeniem. Mrużył przekrwione oczy, pot pokrywał nabrzmiałą, opuchniętą twarz. Dwudniowy zarost pokrył policzki twardą szczeciną. Wczorajsze pijaństwo i dzisiejszy kac wypisane na gębie.
– Dam trzy złote. Na piwo starczy.
Odruchowo oblizał wyschnięte wargi. Wizja kufla pełnego chłodnego i pienistego eliksiru życia musiała wywrzeć na nim pewne wrażenie.
– Dawaj piątkę i jest twoje – burknął.
Podałem mu monetę i ruszyłem dalej. Dopiero oddaliwszy się na bezpieczną odległość, obejrzałem dokładniej mój łup. Dłutko? Dobre sobie, wycinak do dziurek.
Na innym stoisku wypatrzyłem drewniane formy do butów. Rozmiar czterdzieści dwa? Takich mi brakowało.
– Ile za to? – zagadnąłem.
– Trzydzieści. – Sprzedawca nawet nie podniósł wzroku. – To bukowe prawidła do butów.
– Zniszczone – zauważyłem, patrząc na dziesiątki dziurek po gwoździach.
– To ile dasz?
– Dychę.
– Toż jak za darmo – obraził się. – Normalnie po stówaku chodzą.
Owszem, dobre prawidła powinny kosztować dużo więcej, ale facet wiedział, że to, co sprzedaje, prawidłami nie jest… Tylko że ciemniak nie potrafił zidentyfikować przedmiotu.
– Piętnaście?
Z udawanym oburzeniem wzniósł oczy ku niebu. Ale ja już wiedziałem, że się zgodzi.
Opuszczałem giełdę z miłym poczuciem dobrze wykorzystanego czasu i sensownego wydania pieniędzy. Udało mi się zdobyć jeszcze dwa szydła. Mają minimum sto lat. Kosztowały grosze… Dziś wieczorem przyjdzie czas pracy. Zapalę gałązkę bukszpanu, oczyszczę zakupione narzędzia ogniem i oliwą. Obudzą się po latach bezczynności. Sprawię, że znowu ożyją pod moimi palcami…
Piknik rycerski na Bródnie urządzono pośrodku parku. Szedłem szybkim krokiem, mijając kolorowe namioty, mężczyzn w błyszczących zbrojach, dziewczęta w średniowiecznych sukniach… Na wydzielonych linami polach miłośnicy żywej historii okładali się z zapałem mieczami, gdzie indziej gapie za parę złotych walili z łuków do tarczy. Niektóre bractwa wystawiły kramiki, na których można było kupić elementy pancerza, drewniane kubki, krajki, rzemienie czy wisiorki. Cóż, jakoś trzeba zarobić na swoje hobby… Nad stawem huknęła głucho replika bombardy.
Dwa i pół roku temu na podobną imprezę przyniosłem dwadzieścia par najprostszych skórzanych łapci. Sprzedałem wszystkie w ciągu godziny i zebrałem zamówienia na drugie tyle. Tamtego dnia zrozumiałem, że uda mi się przetrwać w tym świecie. Tamtego dnia zrozumiałem też, że mam powód, by wracać do mojego. Zobaczyłem kusze. Nasza cywilizacja była widocznie zbyt pokojowa. Przeskoczyliśmy ten etap, od łuków przeszliśmy od razu do samopałów. A przecież arbaleta to broń znakomita. Poręczna, o niezwykle prostej konstrukcji, niezawodna, szybkostrzelna i o fantastycznym zasięgu. Wielokrotnie lepsza niż łuk. Idealna, by po wyposażeniu bełtów w ładunki zapalające skutecznie razić sterowce, stanowiące główną siłę uderzeniową wojsk Republiki… Przydatna do naszych celów także dlatego, że stalowe łuczyska wykuje bez problemu każdy wiejski kowal.