Выбрать главу

Wyjmuję z torby laptop. Spośród wszelkich tutejszych urządzeń elektronika napawa mnie szczególną niechęcią. Czuję, że ziemska cywilizacja właśnie tym wynalazkiem ostatecznie podpisała na siebie wyrok śmierci i otworzyła śluzy, przez które wypłynie jad zagłady. Już wcześniej nietrwałość wyrobów sprawiała, że żyli pośród gór śmieci. Internet pozwolił wprowadzić ten śmietnik bezpośrednio do domów, serc i umysłów. Klawisze parzą mnie w palce, jakby posmarowane zostały trupim sadłem. Skalaliśmy się, gdyż żyjąc tutaj, korzystamy z niego…

Adresy w zakładce prowadzą mnie do największych targów odpadków tego świata. Wchodzę na Allegro. Przeglądam je po kolei. Wpisuję Etiopia. Trzydzieści dziewięć. Monety, znaczki pocztowe, książki, amulety… Pudło. Godłem naszego państwa jest birru - zwierzę podobne do lwa, trzymające sztandar. Można je na pierwszy rzut oka wziąć za symbol tego afrykańskiego cesarstwa. Liczę po cichu, że ktoś z naszych przyciśnięty nędzą sprzeda jakiś przedmiot. Jak do tej pory nadzieja ta spaliła na panewce. Wpisuję w wyszukiwarkę słowo Wenecja. Sto siedemdziesiąt siedem przedmiotów. Lew świętego Marka wygląda inaczej, ale ludzie nie grzeszą bystrością. Niczego nie znajduję. Pora sprawdzić broń białą. Przeglądam wystawione szable, miecze i katany bez większego entuzjazmu. I nagle… Jest! Wpatruję się łapczywie w zdjęcie przedmiotu opisanego jako fantastycznie wielki majcher dla rycerza.

Otwieram stronę z aukcją, powiększam obrazek. Nie ma mowy o pomyłce. To tippla – broń osobista używana przez oficerów naszego królestwa. Z ludzkiego arsenału najbardziej przypomina ją indonezyjski klewang, ale sprzedawca najwyraźniej o tym nie wie. Klikam w link, aby zobaczyć inne przedmioty użytkownika. Włosy stają mi dęba. Na drugiej aukcji: talar gruziński(?) kopia. Ta moneta to afla, rozmiarami przypomina talar… A zatem to nie przypadek. Sprzedawca zetknął się w jakiś sposób z przedstawicielem mojego ludu.

Sprawdzam jego poprzednie aukcje. Koła od wozu, maglownica, zdezelowany kołowrotek, stare żelazko na węgiel drzewny… Nic ciekawego, po prostu trochę szmelcu, jaki na wsiach poniewiera się po szopach, a który mieszczanie lubią wieszać na ścianach. Sprzedający wszedł w posiadanie naszych przedmiotów niedawno. Oba są w opcji „kup teraz”. Prowokacja? Kto wie. Aukcja została wystawiona ledwie kilka godzin temu. Jeśli to nie jest pułapka, trzeba działać natychmiast.

Z opisu wynika, że mieszka w Wólce Ostrowskiej. Gdzie to jest? Nie tak daleko, sto dwadzieścia kilometrów na północ od Warszawy. Dokonuję zakupu i wysyłam mejla z propozycją osobistego spotkania celem odebrania wylicytowanych przedmiotów. Teraz wystarczy obmyślić strategię i cierpliwie czekać na odpowiedź.

Od zatoki powiał wiatr. Słońce lekko zaróżowiło zasnute dymami niebo, niebawem wzejdzie. Połamana podłoga zaskrzypiała mi pod nogami. Ostrożnie przesunąłem doniczkę z uschniętymi kwiatami stojącą na parapecie. Nabiłem oba samopały. W zasięgu ręki położyłem łuk z poroża świętego wawako. Oni zawsze chodzą trójkami.

Odległe kroki podkutych buciorów… I oto są. Trzej potężnie zbudowani mężczyźni o tępych gębach. Idą zaułkiem, czujnie, strzelając oczyma na boki. Jeden dźwiga na plecach worek. Widać udała się bydlakom rewizja w Dolnym Mieście. Ale do swoich kwater już łupu nie doniosą…

Mógłbym ich przepuścić i strzelać w plecy, lecz wojna, którą toczymy, to nie tylko eliminowanie wrogów, to także próba honoru. A prawdziwe złoto sprawdza się w ogniu.

Kula waży kilkadziesiąt gramów. Czarny proch nadaje jej naprawdę potężną siłę. Trafiony żołnierz runął ciężko na plecy. Jego towarzysze, zamiast paść na ziemię i poszukać kryjówki, rozglądali się, szukając miejsca, z którego padł strzał. Kiepsko u was z wyszkoleniem, chłopaki. Syknął proch na panewce. Celowałem w pierś, ale kolejny żołdak dostał między oczy. Trzeci mnie zauważył, automatycznym ruchem uniósł pistolet.

Dwanaście, może piętnaście metrów odległości. Zdąży strzelić. Nim sięgnę po łuk, jego broń wypluje kule z obu luf. To już koniec.

Błysk szabli. Głowa toczy się po ulicy, z przeciętej szyi strzela gejzer krwi. Chłopak, może czternastoletni, ubrany w za dużą dla niego bluzę czeladnika, salutuje mi, z niedbałym wdziękiem unosząc zakrwawioną klingę swojej broni. Wschodzące słońce wyzłociło ją na chwilę… Jesteśmy ludźmi króla. Naszą siłą jest niewiara w możliwość przetrwania Republiki. Naszą siłą jest wierność tradycji sięgającej tysiące pokoleń wstecz. Naszą siłą jest świadomość, że oni próbowali podbić nas nieskończoną ilość razy. Naszą siłą są zapisy w kronikach. Władza republikanów na ziemiach Królestwa zawsze wcześniej czy później kończyła się w ogniu rojalistycznego powstania.

A jednak coś uległo zmianie. Po tamtej stronie morza musiało dojść do straszliwej katastrofy. Nigdy nie dokonywali na taką skalę eksterminacji ludności cywilnej. Do tej pory chodziło im wyłącznie o zdobycie łupów. Zajmowali wybrzeże, w najgorszym razie wdzierali się na równiny. Nigdy dotąd nie zmusili króla do ucieczki na pustynię za górami. Najazdy nigdy dotąd nie przekształciły się w wojnę totalną. Nigdy wcześniej nie próbowali zmienić naszego światopoglądu na republikański. Nigdy nie byli też na tyle zdesperowani, by w walce sięgnąć po urządzenia techniczne podpatrzone tu, na Ziemi Kłamców.

Do tej pory mieszczan do powstania wiedli zawsze arystokraci. Tym razem wymordowano ich do nogi i rzemieślnicy musieli radzić sobie z wrogiem sami.

***

Ocknąłem się tuż przed piątą rano. Wyciągnąłem rower z komórki. Dociskając równo pedały, przemknąłem przez miasto, aż zatrzymałem się przy budce transformatorowej na obrzeżach Woli. Trzy lata temu, gdy trafiłem do Warszawy, stała opuszczona, strasząc pustymi framugami. Odpowiednie drzwi znalazłem na śmietniku, pociągnięte ciemnoniebieską farbą dobrze udają metalowe. Pomalowałem na biało sparszywiały tynk. Wreszcie zawiesiłem w odpowiednim miejscu tabliczkę odczepioną ze słupa wysokiego napięcia. Kamuflaż jest prawie idealny. W każdym razie przez trzy lata nikt się nie włamał.

Przez dłuższą chwilę obserwowałem budkę i jej otoczenie. Cisza i spokój… Oczywiście, gdzieś na drzewie może wisieć mała kamera wycelowana w wejście. Wewnątrz mogli umieścić alarm, jednak liczyłem, że nikt nie natrafił na to miejsce.

Otworzyłem patentowany zamek. Kawalątek wierzbowego listka tkwił miedzy skrzydłem a ościeżnicą dokładnie w miejscu, gdzie go umieściłem. Zaczepiłem linkę o klamkę i cofnąwszy się dobre piętnaście metrów, pociągnąłem. Jeśli zdołali mnie namierzyć, drzwi będą zaminowane. To najprostszy sposób eliminacji. Sznurek spełnił swoje zadanie. Skrzydło uchyliło się ze zgrzytem dawno nieoliwionych zawiasów. Nic się nie stało. Można wejść.

Z dawnego wyposażenia została tylko jedna szafa, pierwotnie kryjąca jakieś elektryczne urządzenia. Sześć śrub mocuje jej tylną ściankę. Staram się nie trzymać w domu niczego, co w razie rewizji mogłoby zdradzić moje pochodzenie. Skrytka wykuta w ścianie była głęboka na jedną cegłę, akurat w sam raz na moje potrzeby.