Zauważyłem to w ostatniej chwili. Nacięcie na łebku jednej ze śrub znajdowało się w innej pozycji, niż je zostawiłem. Odbezpieczyłem rewolwer i wyszedłem na zewnątrz, trzymając broń lufą do ziemi. Pusto. Zatrzasnąłem drzwi, przekręciłem klucz. Wskoczyłem na rower i popedałowałem alejką. Dwadzieścia metrów, trzydzieści… Fala uderzeniowa rąbnęła mnie z tej odległości miękko, niczym wielka poducha. Przekoziołkowałem przez kierownicę, kątem oka spostrzegłem, jak mknąca w powietrzu bryła betonu ścina drewko rosnące przy alejce.
Leżę. Nasza medycyna uczy, że po urazie należy przez chwilę zachować bezruch, by zbadać ciało umysłem, analizując docierający do mózgu ból. Natychmiastowe próby poderwania się z ziemi, obmacywanie kończyn i temu podobne nerwowe ruchy przynoszą poważne szkody psychice i opóźniają powrót do zdrowia.
Przymykam oczy, szepczę modlitwę. Dotykam czoła w geście przywołania pamięci przodków. Żyję. Tylko się potłukłem. Wchodząc, musiałem przerwać obwód. Mina założona była tak, by eksplodować w chwili, gdy będę się męczył ze śrubami. Rower, o dziwo, też jest cały. Wskakuję na siodełko. Trzeba się oddalić, zanim huk eksplozji ściągnie na miejsce ciekawskich oraz tubylcze służby.
Rzucam okiem na wyświetlacz telefonu. Marta próbowała się do mnie dodzwonić. Żal mi jej. Nie mogła gorzej ulokować uczuć. Rozettę i Ziemię dzieli połowa wszechświata…
Obchodzenie naszych świąt to skomplikowany problem. W świecie, do którego trafiliśmy, wszystko jest inne. Doba trwa ponad cztery czori krócej. Planeta obiega swoją gwiazdę w zawrotnym tempie, podczas kiedy u nas rok trwa ponad tysiąc ziemskich dni, a kalendarz dawno uniezależnił się od czegoś tak trywialnego jak pory roku. To wymusza kolejne skomplikowane obliczenia.
Kluczę, sprawdzam, czy nikt mnie nie śledzi. Przemykam dziwną pokrętną trasą przez cuchnące uryną bramy, przecinam podwórka dziewiętnastowiecznych czynszówek. Rower zostawiam na dziedzińcu uniwersytetu. Dalej pieszo. Zbliżam się ostrożnie do wyznaczonego punktu.
Jeśli wszystko dobrze wyliczyliśmy, dziś o jedenastej czterdzieści siedem ziemskiego czasu przypada chwila, gdy w Fresii wschodzące słońce wyznacza Dzień Odejścia Stad. Straciłem strój obrzędowy, ale w kwaterze głównej powinien być jeden zapasowy.
Przy ulicy w umówionym miejscu stał fiacik. Miał podniesioną maskę, zapalone światła awaryjne, a kawałek za nim stał trójkąt ostrzegawczy. Usadowiłem się na tylnym siedzeniu, Timker i Agrejmis wskoczyli z przodu. Trzeba wyłączyć komórkę i wyjąć z niej baterię. Telefon może być na podsłuchu…
Gdzieś za Wilanowem zjechaliśmy w lewo, w stronę Wisły. Dłuższą chwilę kluczyliśmy po polnych drogach pomiędzy zagajnikami, aż wreszcie zatrzymaliśmy się koło zapuszczonego gospodarstwa, przylegającego prawie do wału przeciwpowodziowego. Drzwi domu otworzyły się gościnnie, nim zdążyliśmy zapukać. Asper jak zwykle nie dał się zaskoczyć. Przepuszcza nas w progu. To jedyny arystokrata w naszym gronie. Wyższy o głowę, o szlachetnie asymetrycznych rysach twarzy i sinozielonych oczach, pod koszulą grają mu węzły mięśni. Urodzony i wychowany na wojownika.
Wchodzimy do salonu, którego ściany wyłożono kamieniem. Na kominku płonie ogień. Wokół okrągłego stolika umieszczono kilka różnych krzeseł. Śpiewa para w samowarze, na koronkowej serwecie stoi patera i kromkami i miska z oliwą do maczania chleba. Obie kapłanki przebrały się już w obrzędowe haftowane tuniki. Kończą zaplatać długie czarne włosy w pięć warkoczy.
Staję przed ścianą. Gdy ja ratowałem życie, uciekając z jednym zawiniątkiem w garści, Ana i Tali postarały się, by zabrać na tułaczkę wszystko, co niezbędne… Portret króla Kassaora spogląda ze ściany. Oblicze jak wykute w kamieniu, policzek przecięty dwiema bliznami zdobytymi przed laty w morderczej potyczce na równinie Aht. Krótka, kędzierzawa broda i włosy przyprószone są przedwczesną siwizną. Obok wisi haftowane na amili godło królestwa i wycięty w kamieniu symbol gotowości w oczekiwaniu…
Stoję przed nim z kornie pochyloną głową. Unoszę dłonie, by wykonać znak przyjęcia. Przez chwilę czuję się jak na Rozetcie, jak w ojczyźnie, jakbym nigdy nie opuszczał rodzinnej Fresii.
Pamiętam tamten dzień przed trzema ziemskimi laty, jakby to było wczoraj. Nadchodził świt. Za pół czori miałem zdać wartę. W zaułkach panował spokój. Żołnierze siedzieli w koszarach, guerille zapadły w swoich kryjówkach. Nieliczni mieszkańcy, którzy pozostali w mieście, z pewnością jeszcze spali. Było na tyle jasno, że nawet z tej odległości widziałem, jak stryczki na szubienicach w Forcie Krakena kołyszą się w leniwych podmuchach wiatru. Nie wiem, co sprawiło, że oderwałem wzrok od portu, by spojrzeć przez lunetę na morze. Rząd ciemnych plamek zdawał się wisieć tuż nad horyzontem. Sterowce. Dwadzieścia, może trzydzieści sztuk. Pędzone lekkim wiatrem, wykorzystując maksymalnie połowę mocy silników, szły w szyku bojowym, kierując się prosto na Fresię… A zatem przegraliśmy. Powstanie po dwudziestu dniach i opanowaniu większej części Górnego Miasta właśnie upadło. Dalszy opór jest niemożliwy. Trzy tysiące żołnierzy gwardii republikańskiej wykurzy nas jak szczury z nor.
Obudziłem podkomendnych. Zrozumieli od razu. W milczeniu patrzyli, jak rozwiązuję opaskę zdobiącą moje czoło. Poprowadziłem ich ku klęsce. Oficer królewskiej armii w takim przypadku miał tylko dwa honorowe wyjścia. Samobójstwo lub poddanie się próbie przejścia przez Bramę. Nie byłem mianowanym przez króla oficerem, lecz przyjąwszy na siebie godność dowódcy oddziału, przypieczętowałem własny los. Odpowiedzialność jest częścią wolności. Moi towarzysze odejdą na wschód, odszukają w wioskach krewnych, rozpłyną się w morzu uchodźców. Będą żyć w strachu przed zdemaskowaniem, ale wśród swoich. Ja muszę odejść do innego świata i spędzić tam określony czas pokuty. Jeśli przeżyję tę próbę, zostanę uznany za oczyszczonego z win. To trudna próba. Jak dotąd wrócił może jeden na stu…
Budzę się ze wspomnień. Nikomu nie mówiłem o tym, co znalazłem w Internecie. Nie chcę budzić złudnych nadziei. Rozczarowanie byłoby zbyt bolesne. Do wsi pojadę z Asperem. Póki nie uda się sprawdzić śladu, lepiej przyjmować, że jest nas sześcioro i na razie nie ma nadziei na powrót. Teoretycznie Ana lub Tali mogłyby urodzić dzieci, potem wystarczy poczekać kilkanaście lat, aż potomstwo dorośnie na tyle, by wtajemniczyć je w rytuał Bramy. Niestety, pomysł ten napotyka na jedną poważną przeszkodę. Obie były kapłankami bogini Seleto. Złożyły śluby czystości. Gdy ukończyły dwadzieścia lat, ich posługa się skończyła. W naszym świecie w święto Koniunkcji uroczyście spalono by ich kontrakty. Niestety, utknęły tutaj, a śluby może zdjąć tylko kapłan wyższego stopnia.
Składamy pokłony tylko w cztery strony świata. Strona piąta jest przeklęta – droga przez morze prowadzi do Republiki… Mamy problem z wyznaczeniem kierunków, w tym świecie brak gwiazdozbiorów, które pomogłyby je określić. Tubylcy posługują się dziwacznymi osiami współrzędnych, jakby nie byli w stanie pojąć, że idealnym odwzorowaniem kartograficznym jest pentagonalne… Widziałem ich mapy. Są bez sensu. W jaki sposób w siatkę mającą tylko cztery boki wrysować znak przyjścia czy sylwetkę człowieka!?
Na pięciu tyczkach wbitych w trawnik za domem powiewają wstęgi. W tym dniu na tarasie głównej świątyni Fresii wznoszono pięć słupów, a pięć kapłanek rzucało w powietrze jesienne kwiaty. Zrywający się wiatr wyznaczał kierunek wędrówki stad trawożernych gyff. Jeśli powiał w stronę Suchych Gór, wiedzieliśmy, że zwierzęta idą na szybką śmierć. Wśród skał i słonych jezior nie znajdowały dość wody i pożywienia, by przetrwać. Wysokie granie sprawiały, że nie mogąc przebyć pasma podczas pierwszych mrozów, ginęły w dolinach, znacząc stoki tysiącami bielejących kości. Gdy nadchodziły śniegi, myśliwi przywozili na targi całe pęki skór padlinożerców. Szyliśmy z nich ciepłe delie i narzuty, pomagające znieść nocne chłody. Jeżeli wiatr powiał w kierunku morza, pędziliśmy zwierzęta na mielizny i zabijaliśmy, aż wody zatoki barwiły się czerwienią krwi. Węgorze takiej zimy były tłuste i nieruchawe, a my, spożywając je, tyliśmy, aż gruba na dwa palce warstwa sadła sprawiała, iż nie czuliśmy powiewów lodowatego wichru. Gdy wiatr powiał ku równinom, stada odchodziły. Wtedy czekała nas chłodna i głodna zima. Gyff pożerane były przez drapieżniki dalekich krain, a to nie dawało nam żadnych korzyści… Kończymy rytuał serią tańców figuralnych, odzwierciedlających odmienności losu. Potem, leżąc, stykamy się palcami szeroko rozstawionych stóp. Symbolizujemy larwy trawożerców oczekujące wiosny w głębinach ziemi…