Zaraz za domem Aspera wznosi się stary wał przeciwpowodziowy. Przeszliśmy ledwo widoczną ścieżką i znaleźliśmy się po drugiej stronie.
Szyny pochodzące z kolejki wąskotorowej biegły przez zagajnik olszyn i kończyły się w wodach starorzecza. Na platformie spoczywał statek. W pierwszej chwili wydać się mógł wielki jak arka Sadura, ale ma nie więcej niż piętnaście metrów długości. Burty znaczyły kostropate linie spawów i nitowań. Część blach pociągnięto już błękitnym lakierem. W innych miejscach ciągle świeciła goła stal.
Koło Gdańska w trzcinowisku nad Wisłą leżał przez wiele lat wrak kutra patrolowego. Drewniane poszycie oczywiście behet wzięli, to znaczy deski jeszcze się trzymały, ale palcem można było dziury wiercić. Pojechaliśmy tam, porżnęliśmy piłami, zdemontowaliśmy metalowy szkielet i przewieźliśmy na raty tutaj. A potem, cóż, kupiliśmy kilkadziesiąt arkuszy stalowej blachy, spawarkę i zabraliśmy się do pracy. Za kilka tygodni kadłub będzie gotów. Wtedy sprzedamy to człowiekowi, któremu marzą się dalekie podróże. Jeśli uwzględnimy koszta własne, przebicie będzie co najmniej pięciokrotne. Będzie z czego żyć przez długie miesiące. Im dłużej tu przebywam, tym bardziej przekonuję się, że w tym świecie pieniądze leżą na ulicy…
Patrzę na statek, czując ogarniającą mnie niechęć. Jest tak bardzo obcy. Tutejszy. Choć w znacznej części odbudowany naszymi rękami, stanowi nieodrodny wytwór ludzkiej techniki. Skalaliśmy dłonie i serca, używając spawarek, pistoletów natryskowych, nitownic. Czujemy, jak dzień po dniu na naszych duszach pozostaje coraz grubszy osad. Technika kusi, uwodzi, demoralizuje…
Statek z metalu. Będąc nad morzem, widziałem tankowce, drobnicowce, masowce. Pomysł, żeby budować okręty z żelaza, wydaje mi się kuriozalny. Zwłaszcza w kraju, którego trzydzieści procent powierzchni pokrywają lasy. Równie dziwne ludzie mają pomysły na napędzanie tych kolosów. Trzymają pod kluczem osiemdziesiąt tysięcy kryminalistów, drugie tyle chodzi po ulicach. Mimo to władzom nie przyjdzie do głowy zagonić bandziorów na galery i przykuć do wioseł.
Byliśmy niemal w Wólce Ostrowskiej, gdy przyszedł SMS od Marty. Ma mnie dosyć. Żal zmieszał się z ulgą. Lubię tę dziewczynę, ale dzieli nas niemal wszystko. Pochodzenie, biologia, sposób myślenia, cele, które stawiamy sobie w życiu, przeznaczenie…
Wysiedliśmy z pekaesu. Spojrzałem na zegarek. Za półtorej godziny mamy powrotny. Wiatę przystanku ustawiono na pagórku. Wieś rozłożyła się wzdłuż szosy odchodzącej w lewo od głównej drogi. Kilkanaście chałup, pochylone płoty, stada kur, przekrzywione stoliki, na których rankami stawia się kanki z ciepłym jeszcze mlekiem, żeby wóz z mleczarni mógł je pozabierać… Prawie jak u nas na prowincji. Tylko zwierzęta i roślinność trochę inne.
Jest i nasz człowiek.
Sprzedawca miał może piętnaście lat. Widząc, że przyjechałem z obstawą, trochę jakby się spłoszył. Przywitałem się, wyciągnąłem portfel. To go uspokoiło.
– Tak to wygląda. – Z dumą rozwinął gazetę.
Wystarczył nam jeden rzut oka.
– Zgadza się, to tippla - mruknął Asper w dash.
– W porządku towar? – Chłopak, słysząc słowa w obcym języku, znowu się zaniepokoił.
– Tak – uspokoiłem go. – A moneta?
Wyłowił z kieszeni aflę. Okazała się lekko wytarta, opatrzona datą sprzed dwudziestu tefii.
– Może i fals, ale dwie dychy wart, co nie? – zagadnął przymilnie.
– Fals ewidentny, ale może i wart. – Odliczyłem trzy setki za broń i jeszcze dwadzieścia złotych za pieniądz.
Biedny frajer. Afle bite są z irydu. Iryd tu, na Ziemi Kłamców, jest pięciokrotnie droższy od złota… Teraz pora pogadać na poważnie. Wyjąłem z kieszeni dwustuzłotowy banknot. Piękny, nowiutki, szeleszczący, prosto z banku. Żółtobrązowy nadruk, hologram, żaden rożek nie jest zagięty…
– Yyyy. – Chłopiec popatrzył na papierek z dziwnym błyskiem w oku. – Czy jest coś, co mogę dla was jeszcze zrobić?
Dzieciak nie ma pojęcia, że jeden z wariantów zakładał tortury. Tylko po co brać go na męki, skoro tak ochoczo gotów jest współpracować? Dobrze to rozegrałem. W tej zapadłej wsi z pewnością nieczęsto trafiają się takie nominały.
– Mój kolega też jest Gruzinem. Zaciekawiło go, skąd te dwa przedmioty mogły się tu wziąć.
Kłamstwa w tym świecie przychodzą jakby naturalnie. Brzydzę się sobą, ale przecież nie mogę powiedzieć prawdy. Chłopiec zamyślił się na chwilę. Czyli słusznie podejrzewaliśmy, że źródło pochodzenia tych dwu drobiazgów nie jest do końca czyste…
– Zapewniamy pełną dyskrecję. Jesteśmy po prostu ciekawi… – nacisnąłem delikatnie.
– Znalazłem w takiej opuszczonej chałupie – wyjaśnił. – Niedaleko stąd.
– Pokaż. – Wręczyłem mu papierek.
Dom leżał za wsią, na stoku wzgórza. Od razu zorientowałem się, że jest od dawna opuszczony. Zatrzymałem się na chwilę przed rozchwierutaną bramą. U celu jakby na moment odeszła mnie odwaga.
Pułapka? Nigdy nie można tego do końca wykluczyć, ale czuję, że nie ma żadnego ryzyka. Nie tym razem. Uchylona furtka opadła, wrosła w ziemię. Namacałem w torbie pistolet.
– Kto tu dawniej mieszkał? – zapytałem.
– Takie dwie dziewczyny, jedna starsza, a druga tak ze dwanaście lat. Jakieś dwa lata temu wzięły i znikły. Zresztą nielegalnie tu siedziały – wyjaśnił. – Ale miłe takie, robotne, ludzie je chętnie wynajmowali do pracy w polu.
Wejście do domu umieszczono od podwórza. Wysoka trawa, popękana podmurówka… Dawno nikogo tu nie było. Zapukałem na wszelki wypadek do drzwi. Odpowiedziała głucha cisza. Bezwiednie sięgnąłem dłonią i namacałem klucz leżący na framudze.
Przekręciłem go w zamku i pchnąłem drzwi. Chłopak i Asper zostali na zewnątrz. W sieni powitał mnie kwaśny zapach stęchlizny. Wkroczyłem do kuchni, w której królował stary piec. Pod oknem stał stół pokryty ceratą, w kącie poniewierało się kilka garnków. W węglarce spoczywały pożółkłe gazety sprzed dwóch lat. Pchnąłem obłażące z farby drzwi do pokoju. Na ubogie umeblowanie składały się odrapana szafa i szerokie drewniane łóżko z resztkami pościeli. Na ścianie pozostał jaśniejszy ślad po krzyżu albo symbolu przyjścia. Ktoś go odczepił i zabrał. Żadnych dokumentów, żadnych zdjęć, książek. Poczułem rozczarowanie.