Выбрать главу

Przestrzeń publiczna tu, na Ziemi Kłamców, jest znacznie szersza niż w moim świecie. Do masy budynków można się dostać ot tak, z ulicy. Biblioteki, urzędy, biurowce, muzea, galerie… Wtopiony w tłum petentów, klientów lub studentów przemykam się po Warszawie całkowicie niezauważony.

Wejść można prawie wszędzie. Wystarczy przyodziać trochę droższy garnitur i zaopatrzyć się w elegancką aktówkę, by bez przeszkód spenetrować cały teren uniwersytetu. Przy całej swej podejrzliwości ci ludzie zdumiewająco łatwo ulegają pozorom. Jeśli pojawia się ochroniarz, wystarczy na pytania odpowiadać w obcym języku, w wypowiedź wpleść nazwisko któregoś z wykładowców, wtedy zaszufladkuje nas jako zagranicznego gościa i bez trudu przepuści, nie sprawdzając, dokąd tak naprawdę idziemy. A gdyby sprawdził? Cudzoziemcowi wolno błądzić.

Raz tylko z ogromną atencją doprowadzono mnie do profesora, którego wymieniłem. Przedstawiłem się grzecznie moim prawdziwym imieniem i nazwiskiem rodowym, Amiwelechus Marv, co już wprawiło rozmówcę w ogromne zakłopotanie. Potem spędziłem miły kwadrans, pijąc podaną herbatę i zakąszając wafelkiem. Między łykami wygłaszałem długie tyrady w dash, a profesor, grzebiąc w pamięci, daremnie usiłował znaleźć jakiś język, w którym moglibyśmy się dogadać. Wreszcie pożegnałem się szalenie uprzejmie i wyszedłem. Nikomu oczywiście nie przyszło do głowy, by wezwać policję czy choćby sprawdzić moje dokumenty.

Przymykam oczy. Przypominam sobie słowa Dafii wydrapane na znalezionym kamieniu.

Światło łagodnie wędruje po żebrach nieboskłonu.

To prawdopodobnie zapis którejś z teorii fizycznych opracowanych przez tutejszych uczonych. Może chodzi o fałdy czasoprzestrzeni? Tylko do czego odnosi się ta wskazówka? Założyłem, że miała na myśli Wydział Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, lecz chyba się pomyliłem. Tu jej nie ma. Więc co? Politechnika? A może trzeba się przenieść przed obserwatorium astronomiczne?

Rozważania przerywają mi czyjeś kroki. Asper. Wygląda na zmęczonego, może nawet przestraszonego.

– Co się stało? – pytam.

– Timker nie żyje – odpowiada lakonicznie.

Nieważne, jak do tego doszło. Mamy wszyscy niewąskie problemy. Trzeba zwijać posterunek obserwacyjny. Przyczaimy się, przeczekamy sztorm i zobaczymy, co dalej.

***

Boję się. Dygoczę ze strachu. Pobyt na Ziemi Kłamców skaził moje serce przesadną ostrożnością… Siedzę w warsztacie, poleruję ostrze tippli kawałkiem skórki i czuję, jak lęk chwyta kleszczami za gardło. Czego się boję? Że teraz kolej na mnie? Czy może że nie zdołam odnaleźć Dani, nim siepacze trafią na jej trop?

Nasz przyjaciel zginął w wypadku samochodowym. Rozpędzona ciężarówka, za którą jechał swoim fiacikiem, nagle przyhamowała. Gdy uderzył w jej tył, część ładunku runęła. Kilka ton granitowych otoczaków przeznaczonych do budowy skalniaków pogrzebało niepozorny samochód osobowy. Timker nie miał szans. A my oprócz żałoby po towarzyszu mamy kłopoty. Nieziemskie.

Po pierwsze, nie bardzo chce nam się wierzyć, że to zwykły wypadek. Siepacze Republiki wiedzą, że tu siedzimy. Z pewnością to oni przygotowali zamach. Po drugie, nie mamy najmniejszych szans wykraść ciała. Prokurator z pewnością zarządził co najmniej obdukcję zwłok. Dobrze podszywamy się pod zwykłych ludzi. Różnice nie są duże. Możemy udawać Indian, Polinezyjczyków czy inne egzotyczne ludy. Najlepiej oczywiście podszywać się pod przedstawicieli ras, z którymi Polacy mają jak najmniej styczności. Chodzimy po ulicach, nie budząc szczególnego zaciekawienia.

Jednak oględziny narządów płciowych i pomiary antropometryczne spowodują u patologów szok. A kiedy zrobią tomografię lub sekcję, będą mieli nad czym myśleć przez kolejne pół wieku. Nasi przodkowie wyewoluowali z organizmów zbliżonych do ziemskich owadów. Jak wszystkie rasy rozumne kosmosu, jesteśmy humanoidami, lecz wewnątrz ciał pozostało wiele śladów minionych stadiów ewolucji…

Najgorsze jest to, że tubylcze służby specjalne zdobędą jednoznaczny dowód nie tylko na istnienie życia poza Ziemią, ale i na obecność kosmitów w samym sercu Warszawy. W telewizji emitowano tu niedawno głupi serial o agentach FBI i ufoludkach. Idę o zakład, że polski wywiad wymyśli sobie jeszcze bardziej bzdurne teorie. A potem oczywiście staną na uszach, aby nas złapać.

Do tej pory zagrożeniem byli operujący na Ziemi Kłamców agenci Republiki. Jedyną realną przeszkodą – trudność w nawiązaniu kontaktu z innymi uchodźcami. Teraz pojawił się nowy wróg i po raz pierwszy musimy uwzględnić czas. Zaczyna się wyścig. Albo znajdziemy Dafię i jej siostrę, albo wcześniej Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego znajdzie nas. Bez dziewczyn nie otworzymy Bramy.

Rozglądam się po warsztacie i nagle dociera do mnie, że to koniec. Nie mogę tu zostać. Zbyt długo przebywałem w jednym miejscu… Pora zmienić lokum. Pakuję się pospiesznie. Noże, przecinaki, rozmaite ostrza do cięcia skór. Większość zgromadziłem na miejscowych targach staroci lub kupiłem przez Sieć. Te, które okazały się nieprzydatne, zostaną. Te, które dobrze służyły dawnym polskim szewcom, a potem mnie, zabieram. Tu nikt już nie doceni ich wartości, w moim świecie, po drugiej stronie jądra galaktyki, czeka je nowe, długie życie…

Kleje? Gdziekolwiek zatrzymam się na dłużej, będę w stanie ukręcić nowe. Podobnie farby. Ziemski wosk pakuję. Jest cudowny, lepszy od naszego, twardszy i pachnący. Daje ładny połysk. Skóry? Nawet te, które sam wyprawiłem, nie dorównują jakością naszym. Nie będą mi już potrzebne. Prawidła? Zbędne. Formy? Zbędne. Małe szewskie kopyto waży ze trzy kilogramy, ale zabiorę je. W naszym świecie trudno o żelazne kowadła… Pieniądze w metalowej puszce. Trzy lekkie kusze i kolekcja bełtów.

Wreszcie jestem gotów. Upchnąłem cały dobytek w jednej walizce. Ale i tak czuję, że się zdemoralizowałem, przywiązałem do rzeczy materialnych, przesiąkłem duchem nadmiernego wygodnictwa. Używam zbyt wielu zbędnych narzędzi. Prawdziwy szewc powinien zmieścić swój majątek i przybory w jednym węzełku. Pradziad ze strony matki, gdy fale wyrzuciły go na brzeg opodal Fresii, miał tylko głowę na karku, trzy noże, złamane szydło oraz osełkę. W ciągu dziesięciu lat pracą własnych rąk dorobił się warsztatu.

Jest jeszcze coś, czego tu chyba nie zostawię. Otwieram skrytkę w podłodze i wrzucam do plecaka dziesięć par butów. To moja rezerwa na czarną godzinę. Skoro nadeszła… Zabieram świecę, ale zapałki zostawiam na stole. Do diabła z nimi, niedługo zapomnę, jak się używa krzesiwa!

Czwarta rano. Należałoby się pożegnać z właścicielką mojej pracowni… Ale staruszka pewnie jeszcze śpi. Zostawiam na progu jej mieszkania parę butów przygotowanych specjalnie na tę właśnie okazję. Do lewego dorzucam jeszcze garść papierków – czynsz za kolejny miesiąc. Kobieta ucieszy się z tego bardziej niż z listu pożegnalnego.

Zatrzaskuję drzwi i ruszam przed siebie spokojnym, pewnym krokiem. Nie oglądam się. Niezależnie od wszystkiego nie wrócę tu już nigdy. Żal mi tylko jednego. Nadal wystarczy, że przymknę oczy, i widzę, jak Marta tańczy dla mnie na stole.

***

Dobry szewc powinien siedzieć w warsztacie i robić buty. Ale czasem i szewc musi wziąć sobie kilka dni wolnego. Mam trochę oszczędności, lecz oszczędności są po to, by leżały w skrytce. Mam aflę bitą z irydu. Sam metal wart jest parę tysiączków, jednak żadnym sposobem nie zdołam jej przetopić, a zanieść do banku lub kantoru monetę nieistniejącego kraju nie byłoby bezpiecznie.