Выбрать главу

Co mam jeszcze? Buty. Szewcy Ziemi Kłamców, a raczej ich mizerne niedobitki, dorównują nam kunsztem. Jest jednak maleńkie poletko, gdzie odrobinę ich wyprzedzam. Istnieje specyficzny rodzaj obuwia, z którego wykonaniem radzą sobie kiepsko. Dla nich to majstersztyk, legenda. Wszyscy słyszeli, mało kto widział, a prawie nikt nie umie zrobić.

Jak się robi buty? Łatwizna. Potrzebny drewniany model stopy. Potrzebna skóra. Naciąga się ją i modeluje na wzorniku, potem wystarczy pozszywać ukształtowane kawałki. To umie każdy. Trzy, cztery lata wytężonej nauki i sztukę tę opanować może najgłupszy terminator. Czy da się inaczej? Owszem.

Buty z jednego kawałka skóry. Należy zdobyć naprawdę wysokiej jakości surowiec, a także przygotować odpowiedni model stopy. Następnie naciągnąć i ukształtować cały wierzch za jednym zamachem. Koszmarna robota. Moczenie, przypalanie, raz pociągniesz odrobinę za mocno i cały wyrób nadaje się wyłącznie do wyrzucenia. Wreszcie, gdy cały wierzch jest gotów, rozcina się go, by można było włożyć stopę, a od spodu przyszywa podeszwę. W takich właśnie półbutach chodził tutejszy najwyższy kapłan, zwany papieżem. Nie mam dostępu do watykańskich dostawców, lecz w plecaku dźwigam dziesięć par butów godnych królów i cesarzy. Przyszła pora, by je spieniężyć.

Szedłem zadumany. Odnalazłem upatrzony już w zeszłym roku warsztat. Ulica jak ulica. No, niezupełnie. Dla tubylców to miejsce szczególne. Tu kilkadziesiąt lat temu ich doraźnie uzbrojeni przodkowie zalegli w wykopanych pośpiesznie rowach. Następnie blisko trzy tygodnie odpierali próby wdarcia się do miasta podejmowane przez nowoczesną armię pancerną.

Ludzie z Ziemi Kłamców imponują mi swoją straceńczą często odwagą i jednocześnie gorszą kompletnym brakiem szacunku dla poświęceń. Gdyby podobnie szaleńcza i krwawa bitwa rozegrała się na ulicach Fresii, każda płyta chodnikowa byłaby ozdobiona złotą gwiazdą z imieniem obrońcy. A tu? Jeden kiczowaty pomnik…

Stary, tandetny szyld obłażący z farby. Ziemia Kłamców. Tu nawet afisze są elementem wielkiego, piętrowego łgarstwa. Poznałem jego mechanizmy, a patrząc niejako z boku, nie dałem się nabrać na plewy, którymi miejscowi spryciarze karmią swych braci. Kiepski szyld, odrapane drzwi, lada z nieheblowanych dech, kilka par butów na półce. Ktoś mógłby uznać, że to mizerny, zdychający od lat interesik. Szewc nie oszuka szewca. Jeśli firma prosperuje, musi płacić czynsz nie mniejszy niż leżący po sąsiedzku ekskluzywny sklep z alkoholami. Właściciel musi odprowadzać podatki. Kamuflaż. To miejsce znają wtajemniczeni, którzy zamawiają buty, płacąc za jedną parę kwoty niewyobrażalne dla okolicznych mieszkańców. Zwłaszcza dla tych, którzy w bramach popijają obrzydliwe napoje na siarce, a których workowate, niekształtne odzienie budzi moją odrazę.

Pchnąłem drzwi i wkroczyłem na obce terytorium. Stary majster siedzący za ladą na mój widok skrzywił się niemiłosiernie.

– Witam nieuczciwą konkurencję – burknął.

Szewc zawsze pozna szewca. Nawet takiego, który przybył z bardzo daleka… Zidentyfikował mnie. Zatem słusznie sądziłem, że to bardzo dobry fachowiec. Tacy znają się nawzajem i wiedzą co w trawie piszczy. Moja obecność w mieście uszła uwagi policji, ABW, Urzędu Skarbowego, służb imigracyjnych, wywiadów, mafii. Ale starzy majstrzy szybko się zorientowali, że na ich terenie pojawił się nowy gracz. Najwidoczniej nawet rysopis zdołali jakoś ustalić. W sumie to miłe z ich strony, że nie wytropili mnie i nie pobili. A może zwyczajnie nie zdążyli jeszcze tego zrobić? E, chyba nie. Szewstwo jest przecież ścieżką ku doskonałości ciała i ducha.

– Dzień dobry – ukłoniłem się grzecznie.

– Jednym dobry, innym może ostatni – warknął. Polacy teatr mają we krwi. Widać było, że ucieszył się, mogąc spotkać mnie osobiście, ale jakby dla zasady gra rozzłoszczonego, zgryźliwego majstra. No to bierzemy byka za rogi.

– Dlaczego zaraz nieuczciwą? – obraziłem się.

– Indianiec z Peru łazi po mieście i sprzedaje buty, nie mając papierów cechowych. W dodatku sprzedaje je po cenach, które dla nas są zabójcze.

– No to mnie pan zidentyfikował. – Uśmiechnąłem się grzecznie.

– Wybieraj: kocówa czy szczucie psem?

Aha. Czyli słusznie sądziłem, że obyczaje warszawskich szewców nie przewidują zabijania konkurencji.

– Porozmawiajmy – zaproponowałem.

– A niby o czym? Do czasu, gdy pojawiłeś się w mieście, to nawet lubiłem Indian, Winnetou i tak dalej… Przez takich jak ty człowiek staje się rasistą!

– Bardzo mi przykro – zakpiłem i naraz uświadomiłem sobie, że nawet moja kpina była łgarstwem…

– Dobra – warknął. – Nie przyszedłeś do mnie, by zamówić buty, nie przyszedłeś też pokajać się za podgryzanie fundamentów naszego bytu. To jakie licho cię tu przyniosło?

– Pomyślałem, że przydałby się panu podwykonawca.

Nabrał powietrza.

– Won, partaczu! – ryknął.

Niezrażony położyłem przed nim na ladzie jeden z przyniesionych butów. Złapał go, by we mnie cisnąć. Musiał poczuć to pod palcami. Gładką powierzchnię bez jednego szwu. Zamarł i zbliżył but do oczu. Nie uwierzył. Poprawił okulary.

– Ty gnoju – wycedził. – Ty mendo. Ty przybłędo zawszony. Ty czerwonoskóry dzikusie granatem od lamy oderwany. Nawet to potrafisz?

Wyglądał, jakby piorun w niego strzelił. Ale zauważyłem zmianę. Poczuł respekt. Wzruszyłem ramionami.

– A czy to trudne? – Puściłem oko. – Skóra, klocek drewna i naciągamy.

– Dół z wapnem na takich jak ty, a na wszelki wypadek osikowym kołkiem przybić – warknął.

Oglądał starannie obuwie, a ja wykładałem kolejne egzemplarze. Każdy następny but wywoływał nowe, piętrowe wiązanki wyzwisk. Taka u nich ponoć tradycja, że szewcy klną. Przeczytałem o tym w książkach. Zwłaszcza chętnie robią to po przepiciu, w poniedziałki rano. Ten wprawdzie na skacowanego nie wyglądał, ale dzień tygodnia i pora się zgadzały. Przywykłem szanować obce tradycje.

– A niech mnie – westchnął wreszcie. – Daleko zajdziesz, chłopcze, jak ci nikt w łeb nie da… I niby co, chcesz dla mnie pracować?

– Chcę to sprzedać. – Gestem wskazałem dziesięć par stojących w karnym rzędzie.

– Kulą ołowianą by ci zapłacić i bosego do trumny złożyć… Sprzedać, powiadasz? Hurtem niby?

– Tak.

– Słuchaj, Indianiec, a jak właściwie masz na imię?

– Amiwelechus.

– Oż kurde – sapnął. – Nie było nic prostszego? Ja jestem Zygmunt. No więc sprzedać chcesz. Żeś to z pół roku robił i teraz na jeden raz. To głupota. Jak sądzisz, ile takich butów potrzeba w tym mieście rocznie?

– Towar specyficzny, tylko dla koneserów. Jednocześnie to obuwie niezwykle trwałe. Wytrzymuje całe lata. Dwadzieścia do pięćdziesięciu par – zawyrokowałem.

– Nieźle cię w tych Andach wyszkolili w matematyce – pochwalił. – Misjonarze zapewne?

– Nie, chodziłem do zwykłej szkoły. Mniej więcej trzy lata – nie widzę powodu, by kłamać.

– Jak na trzy lata podstawówki to cholernie bystry jesteś. Czytać pewnie też umiesz. A na ekonomii trochę się znasz? Wiesz, co to jest psucie rynku?

– Wiem, ale potrzebuję pieniędzy. – Wzruszyłem ramionami. – Powiedzmy, że zbieram gotówkę na bilet do domu.

– Nie podoba ci się w Polsce? – zdziwił się.

– Nie – odparłem zupełnie szczerze. – Poza tym u mnie jest ładniej i ludzie jakby milsi.

– Tia… – Wskazał mi krzesło. – Powiem tak… – Obrócił but w dłoniach, jakby nie mogąc się nim nacieszyć. – Po kiego grzyba ci jakieś skały i lamy? Co tam osiągniesz? Dla kogo będziesz obuwie robił? A zakładając, że twoi pobratymcy potrzebują butów, to czym ci zapłacą? Serem i liśćmi koki? Toż tam bieda aż piszczy, rewolucje i w ogóle dziadostwo. Zostań tutaj. W Warszawie. Wezmę cię na wspólnika.