– No to mamy eksperta – ucieszył się, widząc rapier w dłoni przybysza.
– Ano macie mnie – mruknął z rezygnacją „ekspert”. – Wleczcie…
Zatrzymali się pod drzewem. Sypki na jego widok zrobił się zielony na twarzy. Wyjął z kieszeni piersiówkę i pociągnął długi łyk. Jego oblicze powoli zaczęło odzyskiwać kolor.
– Największe, jakie widziałem – westchnął. – No dobra, dużo to ja nie widziałem, ale większe cholerstwo niż to, co mi ojca sponiewierało. A i na zdjęciach po dziadku takiego olbrzyma nie było. Ale będzie roboty…
– Skąd się biorą takie drzewa? – zagadnął Zenek.
Ekspert zadumał się.
– Dziadek miał swoje teorie, zanim zginął. Ale tak po prawdzie tego nawet my nie wiemy. Może po prostu się rodzą? Ale mi się widzi raczej, że to parazyt.
– Pasożyt? – duchowny podpowiedział bardziej polskie słowo.
– A właśnie. Może demon, może co insze. Może z martwych ludzi wyłazi, a może z jajek się lęgnie czy z nasion kiełkuje. Bo nie tylko na cmentarzach takowe drzewa żyją. Choć tam ich najwięcej. Ale ubić się da, tylko trza wiedzieć jak i mieć trochę fachowego sprzętu. No i najważniejsze nie dać się zaskoczyć. Bo tatko myślał, że już ubił, raz tylko się petem zaciągnął i wtedy go trach. Myślałem, że głowę mu urwało…
Rzeźnik drzew przykląkł i przeżegnał się. Dłuższą chwilę trwał w modlitwie, wreszcie wstał.
– Odsuńcie się – polecił. – Może być różnie. A zawsze niebezpiecznie.
Zenek zapuścił silnik i odjechał kawałek. Ksiądz ruszył za nim. Zatrzymali się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Widzieli stąd wyraźnie plac boju. Rzeźnik położył na nagrobku swój pakunek. Poluzował troki, rozwinął płachtę. Wyjął stary stetoskop i obszedł drzewo, przykładając w kilku miejscach urządzenie do kory.
Wreszcie z rezygnacją wzruszył ramionami. Ujął w dłoń rapier i podszedłszy, jednym pewnym sztychem wbił go w pień prawie po rękojeść.
Niemożliwe, pomyślał ksiądz. Przecież to twarde, zbite drewno, musiałby mieć…
Suchy trzask przerwał jego rozważania. Pień eksplodował w bezgłośnym wybuchu. W jego miejscu spostrzegli coś na kształt drzewa, a może polipa, dużo mniejszego i smoliście czarnej barwy. Zagadkowa roślina zwinęła konary niczym macki, a następnie machnęła nimi w stronę mężczyzny. Ten wyrwał rapier. Wywijając szaleńczo młyńce, wycofywał się poza zasięg chłoszczących powietrze odrośli. Drzewo skurczyło się w sobie jak ameba i wysunęło jedną cienką, ale bardzo długą witkę.
Rzeźnik drzew na ten widok zaskamlał i puścił się pędem na przełaj, przez cmentarz, skacząc przez groby. Istota z wolna przybrała poprzednią postać i znieruchomiała jako dorodny kasztanowiec, tyle że już bezlistny.
Gdy podeszli do bramy, rzeźnik siedział na czyimś grobie i trzęsącymi się rękami wycierał klingę szmatką nasączoną oliwą.
– Zadanie niewykonalne. – Spojrzał na nich bezradnie. – To draństwo jest za silne. Ledwo się zdołałem wycofać. Zresztą widzieliście przecież, ile łap miało.
– Yyy… no tak… – wykrztusił ksiądz. – Oto, eee… honorarium.
– Nie zapracowałem – powiedział, ale monetę wziął.
– Co teraz? – zapytał kamieniarz.
– Musicie poszukać lepszego fachowca – wyjaśnił sypki. – Ja tu nie poradzę. Chyba że sami chcecie, to wam sprzęt zostawię… Dziadek mówił, że był ktoś jeszcze w Poznaniu, może tam trzeba poszukać.
Zapadł już zmrok. Wieczorna msza się skończyła, wierni opuścili kościół. Cmentarz też już zamknięto. Ksiądz Antoni przebrał się w zakrystii w zwykłą sutannę. Założył na nogi glany. W cholewkę wetknął bagnet, lecz zaraz go wyciągnął. Przecież tak się nie da chodzić…
Przełknął nerwowo ślinę i zaczął gromadzić sprzęt. Brewiarz, kropidło, kadzielnica… Wreszcie był gotów. Wyszedł w ciemność cmentarnej nocy.
Skoro rzeźnik drzew sobie nie poradził, to co ja mogę… – naszły go wątpliwości.
Nie. To nie był prawdziwy fachowiec, tylko niedouczony wnuk rzeźnika. A coś zrobić przecież trzeba. Solidny egzorcyzm na pewno pomoże. Odeśle złego ducha… A jeśli to nie jest duch, tylko jakiś mutant albo kosmita? Przypomniał sobie kilka głupich seriali, które oglądał w telewizji. Jeszcze kawałek alejki, zaraz będzie zakręt i…
Zamarł zdumiony. W poprzek dróżki stała półciężarówka. Zenek też tu był, układał obok morderczego drzewa jakiś dziwny przedmiot.
– Dobry wieczór – powitał proboszcza. – A teraz proszę się odsunąć, bo cieplutko się zaraz zrobi.
– Cieplutko?
– Żeby sutanny nie okopciło… – wyszczerzył pieńki zębów. – Fachowiec za dychę rady nie dał, to widać tak mi pisane, trzeba samemu ręce brudzić.
– Ale co to jest? – Ksiądz spojrzał na wyposażenie kamieniarza. – Pocisk jakiś?
– Hitlerowska bomba zapalająca. I jeszcze naokoło wiórów magnezu podsypałem. Ze trzy tysiące stopni Celsjusza da. Ja prosty człowiek jestem, dziadek mówił, że ogień wszystko, co złe, oczyszcza. Zresztą i ksiądz dobrodziej wie przecież, po co inkwizycja czarownice teges na stosach, nie? Usmażę bydlę.
– Ale, panie Zenku, ja wszystko rozumiem, ale… Skąd pan to wytrzasnął!? – wykrztusił proboszcz.
– Ludzie różne rzeczy w grobach chowają – zachichotał. – Jak się czasem mogiłę otworzy, to nie do uwierzenia po prostu… A co do trumny potrafią z nieboszczykiem zapakować, to nie wiadomo, śmiać się czy płakać. Jak żywi z tej imprezy wyjdziemy, siądziemy wygodnie i przy kielonku koniaku takie rzeczy opowiem, że nie uwierzy ksiądz.
Saperką walnął w zapalnik bomby. Płomień był oślepiająco biały. Myśleli, że demon jakoś zamanifestuje swoją obecność, ale drzewo po prostu się paliło. Wreszcie runęło na alejkę i połamało się na kawałki. Grabarz i ksiądz ściągali odłamane konary i ciskali na stos.
– Siarką i żelazem – powiedział Zenek, otrzepując ręce. – Do rana nie będzie śladu.
Drugą bombę wrzucił do jamy po pniu. Z zadowoleniem patrzył, jak dziura w ziemi zamienia się w miniaturowy wulkan.
– Do samego korzenia gada wypalimy!
Kilka alejek dalej łowca Ori przysiadł na nagrobku. Daleko między drzewami widać było poblask ogniska.
– Boże, co za fuszerka… – westchnął z politowaniem. – Zaraz tam taniec zwycięstwa odtańczą, Wędrowycze za dychę… Ale będą jaja, jak im tu straż pożarna przyjedzie.
Popatrzył na ściekającą po murze nekropolii gnijącą już ektoplazmę. Dwa srebrne bełty przyszpiliły główny korpus do cegieł. Macki zwisały bezwładnie.
– Zasrane Cthulhu, czy jak cię tam zwą – splunął – prawie ci się udało prysnąć. Na szczęście są na tym cmentarzu myślący ludzie.
Przedwieczny nie odpowiedział. Był już martwy.
Operacja „Jajca”
Jerry Smith, stojąc w oknie hotelu Victoria, spoglądał na rozległy, zupełnie pusty plac i rysującą się w ciemności bryłę Teatru Wielkiego. Latarnie paliły się może jedną trzecią mocy. Miasto przypominało grób… Hotel też był prawie pusty.
– Jerry…
– Mów, proszę – rzekł, nie odwracając głowy.
– Przepraszam, że cię tu przyciągnęłam. W Tajpej wszystko wydawało mi się proste. Ale tu… Chodzą za nami krok w krok. Do tego tak tu ponuro. W dodatku słabo rozumiem po polsku.
– Może zatem wyjedźmy stąd. Niech będzie, co ma być. Ja miałem polskich przodków. Ciebie nic nie łączy z tym krajem ani z tym narodem. Nie musisz się poświęcać. Szanse, że uda się to znaleźć, i tak są minimalne.
– Ale istnieją. Jeśli to, co zanotował mój pradziadek, jest prawdą, musimy pomóc. Choćby dlatego, że oni kiedyś pomogli jednemu z nas. Strażnicy Perłowego Zwierzyńca nie mogą zawieść…