Выбрать главу

– Nie mogę.

– Nielegalnie tu siedzisz? Furda. Załatwimy ci obywatelstwo ot tak! – Pstryknął palcami. – No, co się tak gapisz? Wiesz, kto u nas oficerki zamawia? Notable, członkowie rządu, prokuratorzy, posłowie, sama wierchuszka. Nie u mnie, to u moich kumpli. Pełna pula. Potrzebny dyrektor generalny funduszu od emerytur, mamy numer telefonu. Potrzebny szef bezpieczniaków, mamy wizytówkę. Za takie buty te kopane ministry takie ci wystawią papiery naturalizacyjne, że będziesz bardziej legalny niż rządząca ekipa. Cechem też się nie przejmuj, dam rekomendację i przyjmą cię od ręki.

Pokręciłem przecząco głową. Tylko tego mi brakowało, spotkania z szefem agencji, która przetrząsa zapewne Warszawę w poszukiwaniu „obcej agentury na Ziemi”.

– Nie jestem zainteresowany.

– A jak uważasz, pies ci buźkę lizał – znowu się rozeźlił. – To ile byś chciał za te buty?

– Tysiąc złotych za parę.

– Idiota? – Wytrzeszczył oczy. – Przecież to warte co najmniej pięć razy tyle, i to w hurcie.

– Ale but się robi do nogi, a tu trzeba nogę dopasować. Poza tym tyle zapłaci pan gotówką od ręki. A jak już wspomniałem, niebawem pora mi ruszać w drogę.

– Nie masz tam w Peru żony i dzieci? Prezentów byś im chociaż trochę kupił…

– Jeszcze nie mam.

– Kurde, to byłby wyzysk… A takie wyzyskiwanie Indian to rasizm chyba.

– Kolonializm może – zakpiłem. – Jakoś wytrzymam. – Puściłem do niego oko. – My, Indianie, jesteśmy odporni i z godnością znosimy takie poniżenia. Płać pan i już mnie nie ma.

– Zróbmy inaczej. Nie będę przez ciebie, gnoju, robił sobie wrzodów na sumieniu. Dziesięć tysięcy gotówką od ręki. I drugie tyle ze sprzedaży odłożę dla ciebie do skarbonki. Jeśli kiedyś znowu pojawisz się w naszym kraju, to sobie odbierzesz. Jakby cię tam w Andach czy Kordylierach bieda przydusiła, piszesz do mnie i wysyłam kasę.

– Zgoda.

– A jakby ci się w górach nudziło pleść z łyka łapcie, to pakuj się w samolot i śmigaj do Warsiafki. Drzwi są otwarte. Taki fachowiec jak ty znajdzie tu robotę od ręki, bez konieczności krycia się za tym całym Internetem…

– Dziękuję.

Jeśli kiedykolwiek zdołam się wyrwać z tego przeklętego świata, to moja noga więcej tu nie postanie. A gdybym kiedyś musiał tu wrócić, raczej podetnę sobie żyły. I po co mi ich forsa? Co niby mógłbym kupić, by zabrać ze sobą? Elektroniczne bawidełka? Książki pełne napuszonych łgarstw? Instrumenty dostosowane do zupełnie innych skal? Nawet złoto w Fresii jest dziesięciokrotnie tańsze. Te pieniądze pozwolą naszej grupie przetrwać jeszcze z pół roku. Jeśli odnajdziemy Dafię i jej siostrę, odejdziemy stąd. Jeśli nie odnajdziemy, wyłapią nas i wykończą… W obu przypadkach pieniądze staną się zbędne.

***

Polska to dziwny kraj. Z jednej strony każdy spłachetek ziemi w mieście wart jest nieprawdopodobnych pieniędzy, z drugiej w samej stolicy mają dziesiątki hektarów nieużytków. Mieszkania kosztują tyle, że trudno przez całe życie na to uzbierać, a jednocześnie nie trzeba długo szukać, by natrafić na opuszczone budynki, które bez większego problemu można wyremontować i mieszkać w nich latami. Pies z kulawą nogą się nie zainteresuje.

Przygotowałem kilka kryjówek. Ta podoba mi się najbardziej. Port Praski. Mało kto wie nawet, że jest coś takiego. Wykopane przed wiekiem kanały, osypujące się ceglane nabrzeża, zardzewiałe, na wpół zatopione barki, całe thromi kubiczne starych, opuszczonych magazynów o pozapadanych dachach. Nieliczne pomieszczenia wykorzystują jakieś spółki i hurtownie, ale większość stoi pusta i zamknięta od dziesięcioleci.

Zająłem sobie odpowiedni magazyn. Kiedyś trzymano tu sodę w beczkach. Z tamtych czasów wewnątrz pozostała przeżarta korozją waga, sprawna jeszcze instalacja elektryczna oraz mała pakamerka, w której podliczano transakcje. Została też archaiczna lampa na gaz świetlny. Wygląda na nadal sprawną, lecz brak mi monety ćwierćkopiejkowej, by to sprawdzić. Zresztą wolę świece. Przeszło dwa lata temu zabrałem się do urządzania twierdzy. Naznosiłem cegieł rozbiórkowych, przytargałem kilka worków cementu, w kanale była woda… W ciągu dwu miesięcy pracy przygotowałem sobie kryjówkę tak, by była nie do ugryzienia. Zainstalowałem pułapki. Zamaskowałem. Refugium. Nawet jak mnie tu wykryją, to łatwo nie wykurzą. Zawiesiłem hamak, zgromadziłem zapas pożywienia w puszkach… Przez dwa ziemskie lata nie była mi potrzebna. Aż do teraz.

Ubrałem się w garnitur, płaszcz przerzuciłem przez ramię. Idę sobie spokojnym krokiem. W ręce niosę elegancką walizkę. Oczywiście teren dawnego portu jest pilnowany. Na Ziemi Kłamców pilnuje się prawie wszystkiego, ale od dawna nauczyłem się, że prawie niczego nie pilnuje się dokładnie. Postawili posterunek przy wejściu. Monitoringu nie ma. Gdy szykowałem kryjówkę, w błękitnym drelichu, pchając taczki, paradowałem pod samym nosem ochrony. Teraz nie mam ochoty na taki kamuflaż. Podchodzę do bramy i staję. Robię odpowiednio zniecierpliwioną minę…

Ochroniarz, widząc, że przyszła jakaś szycha, wyłazi ze swojej budki. Ostentacyjnie patrzę na zegarek, potem przenoszę wzrok na ciecia.

– Poproszę klucze od magazynów przy nabrzeżu północnym – rzucam polecenie.

– Yyy… Ale tamto… Pozamykane i…

– Panie! – przerywam. – Nie mam całego dnia!

– Klucze zgubione.

– Co znaczy: zgubione!? – Najważniejsze to nie wściekać się, chłodne zdziwienie działa czasem bardziej porażająco niż wrzask.

Robię minę pełną skrajnego niedowierzania, jakby to, co powiedział, kompletnie nie mieściło mi się w głowie. Jakby wyartykułował bzdurę tak horrendalną, że nikt przy zdrowych zmysłach nie byłby w stanie w nią uwierzyć.

– To jak niby mam ocenić stan budynków? – Teraz pora na odrobinę złości i rozczarowania.

– Yyy… nie wiem, panie, eee… inspektorze, ja tu już piętnasty rok pracuję, a dotąd nikt…

– Kto personalnie odpowiada za brak kluczy? – cedzę. – Dlaczego do tej pory nie wymieniono zamków?

– Nooo… ja i mój zmiennik tylko tu pracujemy, nie?

– No to od jutra trzeba sobie będzie poszukać innej roboty. Jaki jest numer do waszego bezpośredniego zwierzchnika? – Wyciągam z kieszeni telefon.

– Jezu, co pan! – naprawdę się przestraszył. – Zaraz łapkę przyniosę, piłę do kłódek mam, wszystko, co tylko trzeba, otworzę!

– Zabytkowe drzwi chce pan łomem otwierać!? Za niszczenie cennego zabytku są paragrafy! Poza tym czy pan w ogóle wie, co to za miejsce? Co tu się działo w osiemnastym roku? Co tu w wojnę hitlerowcy wyrabiali? Ile te drzwi widziały? Ilu tu ubecja ludzi zamęczyła? To miejsce uświęcone krwią najlepszych polskich patriotów, a pan chce ot tak zamki wyłamywać!?

Blefuję. Ale tubylcy bardzo słabo znają historię. Wystarczy rzucić dwie, trzy charakterystyczne daty i z miejsca dośpiewują sobie resztę.

– No to… jak… – wybąkał bezradnie.

No to druga część planu.

– Więc nie ma kluczy – wzdycham ciężko. – Hmm… To i owo wstępnie dałoby się chyba pomierzyć bez otwierania…

– Uff…

– Kluczy niech pan poszuka! – rozkazuję. – Zacznę od północy, ale do pozostałych magazynów też potrzeba. Powiedzmy w dwa albo trzy tygodnie zrobię plan ogólny, pomiary i analizy elewacji, potem nie ma rady, muszę mieć dostęp do wnętrz budynków.

– Coś się wykombinuje…

Cieć unieszkodliwiony. Będzie szukał kluczy. Kto wie, może nawet znajdzie. A ja przez trzy tygodnie mogę się kręcić po terenie, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Dla zachowania pozorów muszę pokazać się kilka razy z jakimiś instrumentami pomiarowymi i rysownicą. Przypnę do niej plany odbite na ksero… Ludzie najczęściej widzą to, co chcą widzieć.