Maszeruję nabrzeżem, zakręcam i znikam w swojej kryjówce. Gładko poszło, ale czuję głębokie obrzydzenie do samego siebie. Znowu musiałem łgać.
Na portalach aukcyjnych szukałem zazwyczaj starych szewskich narzędzi oraz niektórych rzadkich surowców. Wszystkie farby do skór i impregnaty robiłem sam. To nic, że buty po najdalej dwu dekadach trzeba wyrzucić. Kolor, który potrafię uzyskać, przetrwa milenium. Eksperymentowałem też trochę. Raz kupiłem kilka kilogramów naturalnego kauczuku i badałem jego właściwości. Nie znaliśmy tego. Ciekawe, czy w moim świecie uda się wyszukać podobne żywice roślinne…
Przy okazji przeglądałem też inne aukcje. Kupiłem trochę rzeczy, które planujemy zabrać do domu. Magnez, trotyl, pół kilometra lontu, a nawet małą hitlerowską bombę zapalającą „wykopek ze strychu w dobrym stanie”. Wyroby rzemieślnicze też mieli tu niczego sobie. Najlepsze wzory przerysowałem do kajetu. Teraz, siedząc w swej kryjówce, odpalam laptop po raz ostatni. Już nie szyję butów. Nie muszę ich sprzedawać. Nie będę już niczego kupował. Z masochistyczną radością sunę kursorem w gąszczu ofert. Czuję dziką radość płynącą z faktu, że robię to po raz ostatni. Za chwilę rozładuje się bateria, a wtedy utopię znienawidzone urządzenie w Wiśle. Każda minuta utwierdza mnie w przekonaniu, że to słuszna decyzja. Patrzę… Ludzie wystawiają zadziwiające śmieci… I nagle… stop! Czuję podniecenie, takie samo jak kilka tygodni temu, gdy trafiłem na tipplę Dafii. Zamykam oczy. Trzeba wyciszyć wszelkie emocje. Otwieram stronę aukcji:
Zadziwiające kuriozum. Myszy w jajkach, stary preparat biologiczny, rewelacyjna ozdoba do twojego pokoju.
Poniżej zdjęcie dużego słoja laboratoryjnego. W płynie konserwującym widać gniazdo myszy, kulę utkaną z porostów i traw, wypełnioną kilkunastoma pęcherzami, wewnątrz których widać młode zwierzątka, prawie gotowe do wyklucia.
Oglądam kolejne zbliżenia. Nie mam żadnych wątpliwości. Ten przedmiot pochodzi z mojego świata. Świadczy o tym zarówno kształt słoja, jak i grubość ścianek, nie odlanych, lecz wydmuchanych przez zdolnego rzemieślnika, i kilka pojedynczych liter naszego alfabetu widniejących jeszcze na pofałdowanej od wilgoci etykietce.
A, i zapomniałem o najważniejszym. Ziemskie myszy nie wykluwają się z jajek.
A jak inne aukcje tego sprzedawcy? Same śmieci. Kafle i drzwiczki z pieca, stare skoble, pocztówki, używany telefon, żelazko na węgiel, jakieś łuski. Szwarc, mydło i powidło, jak mawiają mieszkańcy tej planety. Wszystko opisane nieporadnym językiem nastolatka. Dzieciak najwyraźniej penetruje strychy opuszczonych budynków lub grzebie po śmietnikach. Gdzie mógł znaleźć gniazdo.
Tak czy inaczej, przedmiot ten wart jest zbadania. W końcu to jakiś ślad pobytu naszych… Oglądam zdjęcia słoja raz jeszcze. Szkło jest lekko porysowane, nabrało też tęczowej patyny. Ten przedmiot ma swoje lata. Intryguje. Czego można się dowiedzieć od sprzedawcy? Czy uda się podjąć trop?
Sprawdzam historię aukcji. Cena wywoławcza dwadzieścia złotych. Nikt jej jeszcze nie podbił. Mało kto w ogóle tu zajrzał. Najwyraźniej myszy w jajkach nikogo specjalnie nie zaintrygowały. No to licytujemy. Kiedy koniec? Za dwa dni.
Czuję żal. Jeszcze nie mogę utopić laptopa…
Moje nowe lokum ma niemal same zalety. Jedną z nich jest położenie. Z nabrzeża do mostu Świętokrzyskiego mam tylko kilka minut drogi przez chaszcze. Z mostu kolejne kilka minut dzieli mnie od budynku Biblioteki Uniwersyteckiej. Nie lubię ich książek. Większość z nich zawiera tak zwaną literaturę piękną, czyli już nawet nie kłamstwa, lecz horrendalne bzdury całkowicie wyssane z palca. Publikacje zwane naukowymi to również mieszanina cynicznego łgarstwa, nieuctwa, niewiedzy i drobnych okruchów prawd oraz faktów… Ale albumy warto obejrzeć. Broń biała, ornamenty, meble… Cywilizacja Ziemi Kłamców mimo swojego skarlenia czasem potrafi mnie pozytywnie zaskoczyć. Przynajmniej tak długo, dopóki nie pamiętam, że nawet te fotografie to często komputerowe oszustwo…
Wędruję bez celu długimi korytarzami wśród regałów czytelni ogólnej. Fotokomórki zapalają kolejne lampy. Poza mną nikogo nie widać. Albo studenci jeszcze śpią, albo akurat dział varsavianów nikogo nie interesuje. Idę. Kilkadziesiąt tysięcy książek ustawionych ot tak, na wyciągnięcie ręki. O ile człowiek w ogóle ma ochotę sięgnąć. Ja jakoś nie mam, więc tylko patrzę i dumam.
Patrzę na kilometry półek zastawionych książkami o jednolitych, powielonych maszynowo grzbietach. Wszystkie wydrukowano w wielkich fabrykach. Ludzie, którzy je stworzyli, przyszli do roboty, przebrali się w kombinezony, potem stanęli przy stalowych potworach i przez osiem godzin, patrząc na monitory, wciskali guziki i suwali jakimiś wajchami. Nie rozumieją radości płynącej z ręcznego odlewania ołowianych czcionek, mieszania farb, szycia grzbietów zakrzywioną igłą. Nie znają przyjemnej gęstości klejów i faktury świeżo wyprawionej skóry. Co za jakaś chora mania, by każdą szlachetną sztukę zastępować zwykłym wciskaniem guzików. Ten pęd do mechanizacji już przecież wychodzi im bokiem, a oni ciągle automatyzują każdą dziedzinę życia, jak ćmy lecące w ogień!
Czeladniczki introligatora miały też obowiązek poznać podstawy sztuki drukarskiej. Przypomniałem sobie Dafię, jak stoi wśród towarzyszek przy kasztach, wyjmując z króbek odpowiednie czcionki i justunki… Pamiętam, jakby to było wczoraj. Stukot ołowianych detali i obrazków rzeźbionych na drewnianych klockach. Zapach farb drukarskich, introligatorskich klajstrów, świeżego papieru. Szczebiot dziewcząt, woń ich potu i mydła…
Stop. Zamieram w pół kroku. Wizja prysła, ale ja ciągle czuję ten zapach. Zapach mydła z naszego świata. Olej drzew gukko, przypominający ziemski cynamon. Do tego pył kory taco, zbliżony do ziemskiej ambry. Najtańszy wyrób naszych mydlarzy, popularny wśród terminatorów, czeladników i biedniejszych warstw społeczeństwa.
Czuję strach. Ktoś z naszych był w tym miejscu. Niedawno. Może pięć minut temu. Kto? Nikt z moich towarzyszy. Tego jestem pewien. Nie mamy już po prostu mydła. Ostatni kawałek podarowaliśmy Anie, gdy była chora, jakiś rok temu…
Jestem praktycznie bezbronny. Tippla została w plecaku oddanym do szatni. Mam tylko sztylet przywiązany do łydki i szewski kozik w kieszeni. Jeśli podkradną się do mnie w labiryncie regałów i strzelą w plecy… Jak na złość, o tej porze w czytelni jest pusto. Z drugiej strony, póki broń w dłoni, poty nie należy się poddawać. Albo oni mnie, albo ja ich… Węszę. Zmysł powonienia mam lepszy niż człowiek, ale nie na tyle, by tropić kogoś po śladach. Skąd nadciągnął zapach? Już go nie czuję… Jak cyrkuluje tu powietrze? Nie wiem. Miesza je wyjątkowo rozbudowany system wentylacji. Z dłonią na rękojeści ruszam przejściem.
Jest. Złapałem nitkę woni. Wciągam ostrożnie, smakuję. Tak. To mydło. Tym razem zapach jest mocniejszy. W prawo czy w lewo? Dobiega jakby z góry. Idę coraz wyraźniejszym tropem. I nagle wszystko pryska… Wszedłem do głównej sali. Tu hulają istne przeciągi. Niczego nie zwęszę. A może?
Po co ktoś tu przyszedł? By zejść na dół. Do wyjścia, czy może do katalogów? Zbiegam lekko po betonowych stopniach i ponownie chwytam trop. Na moment tracę oddech. To ona. Dafia. Stoi przy szufladkach, grzebiąc w fiszkach. Na jej piersi połyskuje samotna błękitna gwiazdka. Ludziom może się wydawać zwykłą broszką, lecz ja wiem, że to znak żałoby krótszej niż dwadzieścia dni. A zatem ktoś dopadł jej siostrę. Impas… Nadal jest nas zbyt mało, by otworzyć Bramę…