Patrzę na strop sali. Kratownica z zielonych rur, tafle szkła… Wszystko się zgadza ze wskazówką. Światło łagodnie wędruje po żebrach nieboskłonu. Jak mogłem się nie domyślić…
Chrząkam cicho. Podnosi głowę… Nasze spojrzenia się spotykają. Tak jak wtedy, w zaułkach Fresii. Stoimy, tylko patrząc na siebie. Nie musimy nic mówić. Nie musimy się dotykać. Burza uczuć, która w nas buzuje, zastępuje wszelkie słowa i gesty.
Noc minęła spokojnie. Bałem się, że ktoś mógł nas zauważyć i śledzić, ale to tylko moja rozbuchana wyobraźnia. Broń na wszelki wypadek jest na podorędziu. Dafia krząta się za ścianą, przygotowując sobie pokój. Bateria laptopa jeszcze działa. Jeśli się wyczerpie, to trudno. Czuję, że to czas zamknięcia. Ostatnie tygodnie tutaj. Może trafię na trop podobnego nam uchodźcy. Wtedy będzie nas siedmioro. Może to pułapka, wtedy załatwią mnie jak Timkera. W obu przypadkach już nigdy w życiu nie skalam dłoni, używając elektryczności.
Wygrałem aukcję. Ponieważ mój poprzedni adres w międzyczasie stał się nieaktualny, napisałem e-mail z propozycją osobistego odbioru wylicytowanego przedmiotu. No i jest odpowiedź… Spotkam się ze sprzedającym dziś o trzynastej w parku na skarpie koło muzeum geologicznego.
– Będę musiał wyjść – mówię.
Dziewczyna wychyla głowę zza framugi.
– Czy to niebezpieczne?
– Nie wiem…
Ekran laptopa zgasł. Koniec baterii. Wstaję, mijam towarzyszkę, wychodzę na nabrzeże przed magazynami i z rozmachem ciskam niepotrzebny już komputer w mętne wody kanału. Dość tych głupot. Szewcy mają zbyt wiele pracy, ważnej i pożytecznej, by tracić czas na zabawę maszynkami.
– Chcę iść z tobą – oświadcza Dafia, stając za moimi plecami.
– Mogę zginąć – zastrzegam. – Jeśli to prowokacja…
– Więc zginiemy razem. – Wzrusza ramionami.
Życie szewca należy do jego cechu i rzemieślnik nie może nim rozporządzać zupełnie swobodnie. Jest szczególnie potrzebnym sługą społeczności. Oczywiście w szczególnych okolicznościach należy walczyć czy poświęcać się za innych. Chodzi tylko o to, by nie dać się zabić głupio i niepotrzebnie. Ostrożność jest cnotą, przesadna ostrożność grzechem i słabością.
Jestem ostrożny. Może nawet aż do przesady? Pożyczony od Aspera samochód zaparkowałem w kompletnie niedozwolonym miejscu. Założyłem na koło atrapę blokady, za wycieraczkę wsadziłem fałszywy mandat. Dzięki temu policja ani straż miejska nie przyczepią się, a ja mam pod ręką środek transportu.
Pusto, cicho, ani żywego ducha. Obszedłem dookoła miejsce, gdzie ma się odbyć wymiana. Żadnego śladu pułapki. Wysłałem Dafię do Muzeum Ziemi, aby rzuciła okiem na ekspozycję i sprawdziła, czy nikt nie kryje się w budynku. Wyglądało na to, że teren jest bezpieczny. Oczywiście wiedziałem, iż wrogowie mogą nadjechać jakimś pojazdem albo nadejść, ale na razie nic na to nie wskazywało.
Zeszliśmy w dolinkę i przysiedliśmy na ławeczce.
– Ładnie tu – westchnęła.
Nasze drzewa wyglądają podobnie. Tracą liście, jesień barwi je wcześniej na złoto, czerwono i brązowo. Tylko gatunków mieliśmy w Fresii o połowę mniej.
Nadszedł nasz kontrahent. Niewysoki, w polarowej bluzie z kapturem… Przez ramię przerzucony miał plecak. Ściągnął kaptur jednym ruchem, odsłaniając republikańskie tatuaże policyjne pokrywające czoło. A jednak pułapka.
– Amiwelechusie Marv, jesteś aresztowany – warknął w dash.
Jednym płynnym ruchem dobyłem tipplę z pochwy. Mężczyzna powinien umierać z bronią w dłoni.
– Nie wygłupiaj się. – Skrzywił wargi. – Powiedz, gdzie ukryli się pozostali, a darujemy wam życie.
Rozejrzałem się dyskretnie. Z kup liści podnosili się kolejni policjanci. Cwany plan… Otoczyli nas.
– Darujecie mi życie? – prychnąłem.
– Twojej towarzyszce też. Gwarantujemy wam uczciwy proces i prawa jeńców wojennych.
Ziemia Kłamców… jad tej cywilizacji jest obezwładniający. Nawet przedstawiciele Republiki dopiero tu nauczyli się stosować szantaż i brać zakładników, wcześniej, gdy chcieli się czegoś dowiedzieć, sięgali co najwyżej po zwykłe tortury.
– Nie kupicie nas – warknąłem, zataczając tipplą klasyczną szermierczą pięciopętlę.
Dana rozpięła kołnierz, odsłaniając szyję. Uklękła, unosząc głowę. To stary zwyczaj, w sytuacji beznadziejnej mężczyzna ma obowiązek zabić kobietę, by uchronić ją przed pohańbieniem, a sam może potem z czystym sumieniem polec w walce.
– Po co macie ginąć? – zapytał przywódca bandy. – Poddajcie się, a pozwolimy wam żyć wśród nas. Posiedzicie w obozie, przejdziecie resocjalizację i jeśli złożycie przysięgę na wierność demokracji i Republice…
– Żyć w Republice? W świecie, gdzie byle pasożyt-urzędnik ma równe prawa z szewcem? – parsknąłem. – Gdzie głos dwu leni zbijających bąki w biurze liczy się bardziej niż głos chłopa uczciwie uprawiającego swoje pole? Żyć z piętnem zdrajcy? To już lepiej umrzeć.
– Wybieramy śmierć. Jest bardziej honorowym wyjściem niż wegetacja w świecie, w którym wszystko stoi na głowie – powiedziała Dafia.
Łowcy jak na komendę sięgnęli do kieszeni i wyjęli pistolety. Odbezpieczyli je jednocześnie.
– Obawiam się – wróg skrzywił się paskudnie – że nie możemy spełnić waszego życzenia. Jesteście nam potrzebni żywi. Dlatego najpierw poranimy was solidnie i weźmiemy żywcem, potem poddamy torturom, które…
Wciągnąłem głośno powietrze. Prawa Republiki, choć chore i zdegenerowane, choć sankcjonowały gwałty i egzekucje na jeńcach, jednak do tej pory zabraniały torturowania kobiet. Przemieściłem się powolutku, by uśmiercić moją towarzyszkę jednym błyskawicznym cięciem. Głośne chrupnięcie gałęzi łamanej czyimś butem przerwało tyradę siepacza.
Zza drzew wyszedł wysoki, zwalisty mężczyzna w kapeluszu. Zagryzłem wargi. My zginiemy, to przesądzone. Przypadkowe ofiary bolą bardziej niż świadomość własnej śmierci… Spojrzałem na nieznajomego olbrzyma. Lustrował scenę spokojnym wzrokiem. W pierwszej chwili wziąłem go za zwykłego człowieka, ale teraz… Pochylona sylwetka, lekko kanciasta głowa, głęboko osadzone oczy o wielkich brązowych tęczówkach… Uszy miał ludzkie, lecz też dziwne. Trochę za duże i osadzone niezupełnie tam, gdzie powinny się znajdować.
I jeszcze jedno. Zwykły człowiek, urodzony i wychowany tutaj, na widok bandy oprychów z pistoletami natychmiast rzuciłby się do panicznej ucieczki.
– Jak honorowo – powiedział głuchym, gardłowym głosem. – Siedmiu uzbrojonych na dwójkę dzieciaków.
– Spierdalaj – warknął przywódca.
– To polecenie w drastyczny sposób koliduje z moimi zamiarami. – Obcy uśmiechnął się, odsłaniając krowie zęby. – Ponadto nie przywykłem do rozmów na takim poziomie – dodał w dash.
A zatem moje pierwsze podejrzenia potwierdziły się. To nie jest człowiek, a w każdym razie nie gatunku homo sapiens. Choć zna język Rozetty, nie pochodzi też z mojego świata. A zatem…
Olbrzym sięgnął za pazuchę, wyciągając dwa dziwaczne noże, wykute z brązu.
– Rzućcie broń! – polecił.
– Rozwalić go!
Siedem luf poderwało się do góry. Za późno. Skoczył naprzód z mocą rozpędzonej maszyny parowej. Jednym susem wpadł między nich. Huknęło kilka strzałów. Rzucili się jak sfora psów i zaraz padli niczym pokos zboża, martwi lub dogorywający. Zatrzymał się równie nagle, jak skoczył. Stał tuż przy nas. Nie oglądał się, nie musiał. Wiedział, że atak był skuteczny. Rozpoznałem sierpowate ostrza w jego dłoniach. Na Ziemi Kłamców od trzech tysiącleci nie używa się podobnej broni.