– Proszę wejść! – usłyszałem.
Poprzedni właściciel, niski staruszek o chytrych oczkach, siedział na jedynym krześle.
– No, jest pan – ucieszył się na mój widok. – Punktualnie, co się chwali. Oto i klucze.
Podał mi pęczek spięty drutem.
– Dziękuję.
Obawiałem się, że zechce zostać i wypić ze mną zwyczajową flaszkę, ale na szczęście wyraźnie się gdzieś spieszył. Wstał i obciągnął na sobie wyświechtaną marynarkę. Swoją drogą dziwne, miesiąc temu dostał czterdzieści tysięcy zaliczki, wczoraj przelałem mu resztę kwoty, powinien ubrać się po ludzku… Czemu nie zadba trochę o siebie? Pomyślałem, że może pieniądze nie są dla niego środkiem, ale celem samym w sobie. Cóż, bywają i tacy.
– Niech mi pan jeszcze powie – skrzywił się w czymś na kształt uśmiechu – po co właściwie kupił pan ten strych?
– Żeby tu mieszkać – odparłem zgodnie z prawdą.
Zmrużył chytrze oczy. Spojrzenie niemal przewierciło mnie na wylot.
– Tu żył taki jeden malarz od rewolucji, ten, co mu tablicę wmurowali. Pracownię miał. On malarz, pan grafik, myślałem, że jego miłośnik może – wyjaśnił.
– Jak on się nazywał?
– Nowiński.
– Nigdy nie słyszałem. – Pokręciłem głową.
– No nic, pańska forsa, pańska sprawa. A właściwie to już moja forsa. – Znowu uśmiechnął się chytrze. – Muszę już iść.
Minął mnie, a w drzwiach jeszcze na chwilę przystanął.
– No, niech się dobrze mieszka – powiedział na pożegnanie i zniknął.
Usłyszałem, jak człapie po schodach. Zamknąłem starannie drzwi. Wreszcie jestem u siebie… Rozejrzałem się wkoło. Główne pomieszczenie liczyło może trzydzieści metrów kwadratowych. Cztery nieduże mansardowe okna wychodziły parami na przeciwległe płaszczyzny dachu. Obok drzwi wejściowych znajdowało się przejście prowadzące do niewielkiej kuchni. Za nią była jeszcze malutka łazienka.
Zacząłem badać mieszkanie, planując remont. Poprzedni właściciel był wielkim miłośnikiem malowania. Pod oknem znalazłem kaloryfer, sądząc z kształtu, przedwojenny, bezmyślnie pokryty wieloma warstwami farby. W kuchni czekało mnie doczyszczenie elektrycznej kuchenki, w łazience należało wymienić poobijaną wannę i nadpękniętą muszlę klozetową. Niechlujnie położone kafelki, sam szczyt mody końca lat siedemdziesiątych, kwalifikowały się wyłącznie do skucia.
Wszystkie okna zarosły brudem. Szyb nie myto od wielu lat, za to framugi wielokrotnie pokryto grubymi warstwami farby.
– Można sobie żyć – mruknąłem. – Tylko trzeba trochę odświeżyć, wymienić to i owo, to znaczy prawie wszystko…
Materac i śpiwór rzuciłem w najczystszy kąt kuchni.
Zdzieranie kolejnych warstw przypominało nieco pracę archeologa. Zacząłem skrobać ścianę przy drzwiach. Pod spękaną olejną powłoką kryła się błękitna klejówka, pyląca przy każdym dotknięciu. Głębiej biała farba, potem brązowa, jakiś wariat chciał mieć najwyraźniej mieszkanie utrzymane w kolorystyce wnętrza trumny, wreszcie moim oczom ukazała się bordowa w żółte szlaczki malowane z wałka. To mógł być okres międzywojenny. Jeszcze jeden poziom, znowu biała i wreszcie sparszywiały tynk narzucony na trzcinowe maty. Zatem dalsze skrobanie nie miało sensu. Należało skuć wszystko do gołej cegły i położyć gładź gipsową. Na szczęście zaprawa podważana szpachelką łatwo odchodziła od ściany.
Wieczorem umyłem się w poobtłukiwanej wannie, pryskając wodą z zepsutego prysznica. Niemal bez życia padłem na materac. Pył skrzypiał mi w zębach, plecy bolały. Jeszcze tylko jedno piwo przed snem… Odkorkowałem puszkę, pociągnąłem kilka łyków. Gdzieś za ścianą rozległo się przeciągłe szurnięcie, jakby ktoś kawałkiem blachy skrobał po murze. Coś zabębniło. Palce? Łapki?
Szczury, pomyślałem z obrzydzeniem. Pewnie lęgną się na strychu. Może siedzą i u mnie pod podłogą. Trzeba będzie się ich pozbyć.
Hmm… Przepatrzyłem przecież za dnia wszystkie kąty, nie widziałem nigdzie nor, mysich dziur, nic takiego. Poza tym to coś… Jakby skrobało w murze? Wyobraziłem sobie stary przewód kominowy i hordy zwierzaków drążących sobie przejście przez ścianę. Skrobanie powtórzyło się jeszcze kilka razy. Dopiero kiedy zapadła cisza, udało mi się zasnąć.
Sen przyszedł dziwny. Maszerowałem drogą, wpatrzony w mglisty horyzont. Niebo było jasne, choć nienaturalnie sine. Po obu stronach pylistego traktu rosły łany wysokich traw. Nogi zakute miałem w ciężkie kajdany połączone łańcuchem…
Kolejny dzień poświęciłem na pracę z opalarką. Zacząłem od drzwi i tu czekała mnie pierwsza niespodzianka. Pod kilkoma warstwami starych powłok malarskich odkryłem tabliczkę. Ozdobna cyrylica, głęboko grawerowany mosiądz. Odczytałem nie bez problemów: K. Nowiński. A więc poprzedni właściciel miał rację. To tutaj żył niegdyś malarz. Poskrobałem się z frasunkiem po głowie.
Co zrobić z tą wizytówką? Czy w Warszawie jest jakieś muzeum, które przyjęłoby taki eksponat? Jeżeli artysta rzeczywiście sympatyzował z rewolucjonistami… Muzeum Ruchu Robotniczego? Przypuszczałem, że dawno już czegoś takiego nie ma. Muzeum Niepodległości? Najpierw trzeba by sprawdzić, czy ten pan nie był przypadkiem komunistą.
Obejrzałem wizytówkę. Choć przytwierdzono ją starannie, zdołałem odkręcić blaszkę od drzwi. Postanowiłem, że czyszczenie mosiądzu pastą polerską zostawię sobie na deser. Teraz chwyciłem szpachelkę i zacząłem wyskrobywać ze szpar resztki farby. Gdzieś w głębi klatki schodowej brzęknęła butelka kopnięta nogą przedstawiciela klasy robotniczej, obecnie na zasiłku. Woń gotowanej kapusty kręciła w nosie. Tak poznawałem zapachy i dźwięki mego nowego domu.
Powoli przywykałem do życia na strychu. Zacząłem sypiać lepiej niż przez pierwsze noce. Jeszcze dwukrotnie śniły mi się zamglone horyzonty, kajdany i klucze żurawi przelatujące nad bezkresną równiną. Skrobanie powtarzało się co jakiś czas. Raz w nocy obudziły mnie odgłosy muzyki, najwyraźniej ktoś, nie bacząc na późną porę, umilał sobie życie grą na pianinie. Poza tym wypadkiem sąsiedzi nie dawali znaku życia.
Piątego dnia trzy ściany były oskrobane. Długo spłukiwałem z siebie grubą warstwę pyłu. Założyłem czyste ubranie i przejrzałem się w lustrze. Ujdzie. Można iść pomiędzy ludzi. Zszedłem ostrożnie skrzypiącymi schodami. Zaraz koło bramy jest sklep mięsny, będzie można kupić sobie coś na kolację. Wyszedłem, zakręciłem, wdrapałem się na cztery kamienne schodki, pchnąłem drzwi i…
Otoczył mnie mocny, przyjemny zapach kawy oraz domowego ciasta. Zatrzymałem się w pół kroku i rozejrzałem zdezorientowany. Kawiarnia. Na ścianach półki zastawione książkami. Potrząsnąłem głową. Przecież mijałem szyld kilka razy, oglądając mieszkanie przed zakupem, dlaczego przed chwilą pomyślałem o sklepie mięsnym? Przepracowanie czy ki diabeł? W lokalu było sporo ludzi, ale kilka stolików pozostawało wolnych. A może zjeść tu coś na kolację?
– Czym możemy służyć? – Ruda dziewczyna za ladą uśmiechnęła się lekko.
Była nawet niebrzydka, ale kolczyki w kształcie trupich czaszek, „gotycki” makijaż, czarna szminka i ubiór skutecznie pozbawiały ją jakiegokolwiek wdzięku.
– Co może pani polecić? – zapytałem machinalnie.
– Mamy doskonałą szarlotkę. – Sięgnęła po kartę. – Podajemy ją na ciepło z lodami.
– Poproszę dwa kawałki. I herbatę – dodałem po sekundzie zamyślenia.