Выбрать главу

Ulokowałem się przy stoliku. Pogoda, do południa ładna, teraz się zepsuła. Z nieba zaczął siąpić kapuśniaczek. Szarlotka okazała się znakomita, co więcej, podawano ją w naprawdę dużych porcjach. Siedziałem, skubałem ciasto widelczykiem i leniwie popatrywałem wokoło. Zmęczenie po całodziennej harówce, nerwy ostatnich tygodni przed zakupem…

Skończyłem jeść i spojrzałem na zegarek. Dwudziesta. Pora na mnie. Wdrapałem się po schodach na poddasze. Dziesięć minut później zawinięty w śpiwór zasypiałem, słuchając, jak deszcz bębni w szyby.

***

Ocknąłem się nagle w środku nocy. Znowu śniłem, że wlokę się w zdeptanych buciorach, skuty kajdanami. Tylko że tym razem maszerowałem przez zaśnieżony las. Co mnie obudziło? Przez chwilę słyszałem ciche skrobanie za ścianą, stłumiony dźwięk, jakby miotało się tara jakieś zwierzę. Czyżby szczury przeszły do ataku? Wstałem i wcisnąłem kontakt. Żarówka pod sufitem zabłysła, zamigotała i zgasła z cichym brzęknięciem. Zapaliłem światło w kuchni. Blask padający przez drzwi do pokoju wystarczył mi, by stwierdzić, że wszędzie panowały spokój i cisza. Tylko gdzieś z daleka, jakby z głębi muru, dobiegło mnie kilka taktów jakiejś melodii. Pewnie ktoś z sąsiadów, nie mogąc zasnąć, włączył sobie radio. A może? Może to nocny muzykant znowu siadł do pianina? Rozległ się brzęk jakby upuszczonej monety, ale drapania już nie słyszałem. Zgasiłem lampę i położywszy się na wznak, próbowałem zasnąć. Stara kamienica, smagana wiatrem i deszczem, pełna była dźwięków. Skrzypiały deski, trzeszczały belki, krople wybijały werbel na dachówkach, brzęczała obluzowana rynna…

Nie wiedzieć kiedy zapadłem w sen. I raz jeszcze znalazłem się na drodze. Tylko tym razem nie byłem już sam. Kolumna więźniów, konwojenci na koniach, zdeptany trakt, sine niebo i tonący w mgłach horyzont…

***

Wracałem właśnie ze sklepu, dźwigając siatkę z wiktuałami, gdy na schodach spotkałem tę rudą dziewczynę z kawiarni. Mordowała się okropnie, usiłując wnieść na górę ogromne pudło po telewizorze wypełnione czymś ciężkim.

– Może pomóc? – zaproponowałem.

W pierwszej chwili spłoszyła się, ale zaraz mnie rozpoznała. Pomalowane na czarno usta uśmiechnęły się lekko.

– Gdyby pan mógł…

– Proszę tu na mnie poczekać, skoczę tylko do siebie, zostawię zakupy.

Pognałem na poddasze, powiesiłem siatkę na klamce i zaraz wróciłem na dół. Dźwignąwszy karton, aż jęknąłem w duchu.

– Uch, bogata biblioteczka – mruknąłem.

– Nuty – wyjaśniła. – To pan kupił mieszanie na poddaszu! – rzuciła odkrywczo.

– Aha – potwierdziłem, wspinając się po trzeszczących schodach.

– Jestem wielbicielką grafik Nowińskiego – powiedziała. – Są takie cudownie mrrroczne. Niesamowity facet! Malował odjechane obrazy, no i niezły był z niego dynamitard…

– To podobnie jak ja – wysapałem. – Jestem grafikiem, tylko z dynamitem jakoś nie miałem w życiu do czynienia. No i wolę chyba jednak rysować weselsze rzeczy.

– Zostało tam na poddaszu coś po nim? – zaciekawiła się.

– Raczej nie – wydyszałem. – Mieszkanie jest zupełnie puste. Ani mebli, ani obrazów.

– A piec pośrodku?

Spojrzałem na nią zaskoczony.

– Mam w jednej książce zdjęcie, jak stoi w pracowni koło pieca – wyjaśniła zmieszana.

– Przykro mi – westchnąłem. – Pieca też już nie ma.

– To tutaj. – Otworzyła drzwi. – I na lewo.

Wcisnąłem łokciem klamkę. Nieduży pokój pomalowany został niezwykle modnie i gustownie. Na czarnych ścianach wisiały oprawione w antyramy reprodukcje prac Victorii Frances. Pod oknem dziewczyna postawiła biurko, oczywiście też czarne, na nim królował gipsowy odlew czaszki. Milusi pokoik, jak z filmu o niedzielnych satanistach. Piękne stare pianino błyszczało głęboką czernią okleiny. A więc to jego dźwięk słyszałem w nocy. Zza biurka podniósł się chłopak w okularach.

– To mój narzeczony – wyjaśniła.

Miałem na końcu języka pytanie, dlaczego nie pomógł jej z tym pudłem, ale widząc kulę opartą o biurko, ugryzłem się w język.

– Tomasz – przedstawiłem się, ściskając jego dłoń.

– Marek – odwzajemnił uścisk.

– Zaraz – mruknąłem. – Czy myśmy kiedyś…

– W redakcji „Pulsu Stolicy” – przypomniał mi. – Robiłem u nich skład komputerowy.

– A ja jestem Wioletta – teraz dopiero spostrzegła, że jeszcze się nie przedstawiła. – Wynajmujemy to mieszkanie… Ale za jakieś pięć lat, jak się dorobimy, chętnie odkupilibyśmy pański strych – dodała z błyskiem w oku.

– Ależ to straszna nora – zaprotestowałem. – Z czasów waszego Nowińskiego zostały tam tylko ściany. A właściwie nawet nie, bo właśnie zrywam tynki. Zresztą wpadnijcie kiedyś, jeśli was to mieszkanie interesuje. Sami zobaczycie.

Moi nowi znajomi skrzyżowali spojrzenia.

***

Darłem tynk, co jakiś czas kichając jak potępieniec. Szary pył i kawałki trzciny wirowały w powietrzu. Nawet otwarcie okien na oścież dużo nie dało. Wreszcie dotarłem do ostatniej ściany. Tu czekała mnie następna niespodzianka. Pośrodku muru pod powłokami farby ukryta była prostokątna plama tynku o nieco innej fakturze. Poskrobałem ją nożem przy krawędzi. Spod wapna wyłoniło się drewno. Drzwi. Widocznie kiedyś, dawno temu, było tu przejście. Potem jednak zostało zamurowane. Kiedy? Jak sądziłem, w okresie, gdy zaadaptowano strych na mieszkalne poddasze.

Wreszcie usunąłem zaprawę do końca i z dumą popatrzyłem na swoje dzieło. Pierwszy generalny remont od… Kto wie, może nawet od stu lat? Powrzucałem płaty tynku do dwu sporych kubłów na kółeczkach. Potem uruchomiłem pożyczony od kumpla przemysłowy odkurzacz. Maszyna ryknęła i zaczęła pochłaniać kilogramy pyłu.

Jutro trzeba obić ściany siateczką nośną i można zabrać się do kładzenia gładzi gipsowej. Za dwa tygodnie to wszystko będzie wyglądało po ludzku.

Deski podłogi zachowały się w niezłym stanie. Odszlifowałem na próbę niewielki kawałek i stwierdziłem, że nie ma sensu ich wymieniać. Parokrotne cyklinowanie, lakier i odzyskają dawny blask.

Spojrzałem na zegarek. Dwudziesta. Czas na kolację. W sumie czemu by nie… Zabrzęczałem w kieszeni bilonem i zszedłem na parter. Delikatesy były niedaleko.

Dopiero zasypiając, pomyślałem, że niepotrzebnie łaziłem na sąsiednią ulicę. Przecież mogłem zjeść na kolację kawałek szarlotki w kawiarni…

Oczekiwałem, że także tej nocy usłyszę skrobanie, ale nawet jeśli szczury znowu urządziły swoje konwentykle, ich harce nie zdołały mnie obudzić. Sen nie wrócił, jakby kolumna więźniów zaszła już zbyt daleko.

***

Po czterech dniach mieszkanie było odmienione nie do poznania. Elektryk położył nowe kable. Gładź gipsową zrobiłem sam. Przydała się praktyka na Wyspach… Ściany i sufit pokoju rozbłysły śnieżną bielą. Szarobrązowe deski podłogi, wycyklinowane i solidnie nawoskowane, odzyskały ciepły, miły dla oka kolor. Tylko w licznych szparach i pęknięciach zachował się czarny brud, wbity tam przez dziesięciolecia. Nowiutkie okna wpuszczały znacznie więcej światła, a mniej wiatru. W łazience wymieniłem wannę i muszlę klozetową, skułem też część kafelków. Reszta prac musiała chwilowo zaczekać. Trzeba było wreszcie coś zarobić.

Rozstawiłem stół kreślarski. Przypiąłem pinezkami kartkę papieru, naszykowałem tusz, pędzelki i zabrałem się do dzieła. Dzikie, splątane chaszcze, wieża cmentarnej kaplicy, sowa na gałęzi…

Dopiero po kilku minutach zdałem sobie sprawę, że słyszę muzykę. W pierwszym momencie sądziłem, że dobiega zza okna, lecz było przecież zamknięte. Uchyliłem drzwi na klatkę schodową. Melodia grana na pianinie dobiegała z dołu. Wsłuchałem się w nią zadumany. Była dziwna, niepokojąca. Drgał w niej smutek. Wzdrygnąłem się. Człowiek, który skomponował ten utwór, najwyraźniej cierpiał na kliniczną postać depresji. Ruda kelnerka też pewnie musiała znajdować się w głębokiej melancholii. No cóż, skoro miała narzeczonego, niech on ją pociesza… A może takie „gotki” potrzebują do szczęścia właśnie ponurego nastroju?