Выбрать главу

Zamknąłem starannie drzwi i zawiesiłem na nich koc. Dźwięki ścichły, przestały być natrętne, ale mimo wszystko mój dobry nastrój prysł. Zostawiłem zaczętą grafikę, żeby wyschła. Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek do niej powrócę. Raczej chyba zacznę coś nowego, gdy będę czuł się lepiej. W takim nastroju najlepiej odwalać proste chałtury.

Jedno z czasopism dla miłośników ezoteryki zamówiło cykl grafik poświęconych dwunastu znakom zodiaku. Melodia za drzwiami zmieniła się na inną, jeszcze bardziej ponurą. Rysowałem szybko, starając się nie ulegać nastrojowi. Wreszcie popatrzyłem na gotowy obrazek. Brrr… Lew, którego właśnie stworzyłem, mógł się przyśnić w nocy. Ogromne bydlę o wrednym wyrazie pyska patrzyło, jakby chciało rozszarpać widza. Strzelec też nie był lepszy. Umięśniony byczek o gębie dresiarza przyozdobionej krzywym uśmieszkiem, wyglądał raczej na kłusownika napinającego łuk. Baran sprawiał wrażenie rozjuszonego. Rysunek Bliźniąt ucieszyłby każdego wroga braci Kaczyńskich. Zapadał już wieczór, więc zapaliłem światło. W blasku żarówki wszystkie sportretowane postaci wydały się jeszcze gorsze, jakby dogłębnie skażone złem i cynizmem.

– Co się ze mną dzieje? – zadumałem się nad gotowymi obrazkami.

Kto to kupi? Na pewno nie gazeta zamieszczająca horoskopy. Od samego patrzenia mogło się odechcieć jakiejkolwiek astrologii. Uwaliłem się wygodnie na łóżku ze szkicownikiem. Może zbyt długo nie trzymałem w ręce ołówka? Trzeba trochę poćwiczyć…

Zacząłem od rysunków ręki. Palce, nadgarstek… Dłoń zaciśnięta na czymś. Kilkoma ruchami nakreśliłem nogę drewnianego taboretu. Kolejny szkic, inne ujęcie. Ktoś, trzymając stołek za nogę, robi potężny zamach. Celuje prosto w patrzącego. To był świetny rysunek; gdy skończyłem cieniować, przyjrzałem mu się raz jeszcze, by ocenić całość. Mebel wręcz wyskakiwał z kartki wzniesiony do ciosu. Na dziś starczy. Zgasiłem światło i po chwili spałem.

Obudziłem się nieco po pierwszej. Na zewnątrz szalała wichura. Gdzieś w kamienicy trzeszczało obluzowane okno. Szmer delikatnego gorączkowego drapania dobiegał jakby ze środka ściany. I jednocześnie usłyszałem coś jeszcze. Muzyka była przytłumiona, jakby dobiegała przez gruby mur. Rozpoznałem melodię. Ruda kelnerka zakończyła pracę i widocznie, wykorzystując chwilę czasu, ćwiczyła. O pierwszej w nocy? Cóż, bywa i tak… Tylko dlaczego dźwięki dobiegały jakby zza ściany, a nie od strony klatki schodowej? Domyśliłem się, że pewnie w murze biegnie stary przewód kominowy lub wentylacyjny. Zasłuchany zapomniałem o skrobaniu. Teraz wróciło. Dźwięki powoli ucichły, jakby drapiącego ogarnęła w końcu śmiertelna rezygnacja.

***

Igor, mój przyjaciel ze Lwowa, czwartkowe wieczory spędzał w pubie na Żoliborzu. Gdy wszedłem, siedział jak zwykle przy ulubionym stoliku, patrząc z zadumą w pianę na kuflu. Dosiadłem się, stawiając pośrodku blatu miskę z orzeszkami.

– Co dobrego? – zapytał.

– Mieszkanie kupiłem – oznajmiłem.

Pogawędziliśmy na temat cen nieruchomości i materiałów budowlanych, od słowa do słowa rozmowa zeszła na manowce. Wreszcie jakoś tak wyszło, że opowiedziałem mu o nocnym skrobaniu.

– Oj, a może ktoś ścianę piłuje, żeby się do ciebie ze strychu włamać? – powiedział z troską.

– Kiedy tam za ścianą nie ma strychu – wyjaśniłem. – Wymierzyłem wszystko, od mojej ściany do muru szczytowego kamienicy jest dwa metry. Tam może być co najwyżej jakaś pakamera. Poza tym to ostatnia klatka.

– Pomieszczenie szerokie na dwa metry? Zamurowane od dziesięcioleci – rozmarzył się – pełne żydowskich skarbów ukrytych w czasie okupacji…

– I pewnie pilnowane przez golema, który z nudów obgryza ścianę – dorzuciłem zjadliwie.

Spoważniał w jednej chwili.

– Z tym nigdy nic nie wiadomo – powiedział.

Przypomniałem sobie o zamurowanych drzwiach.

– Może z sąsiedniego domu jest dziura do tej części strychu? – wysunąłem hipotezę.

– Albo właz i klapa z mieszkania pod spodem – mruknął. – Próbowałeś nagrać te dźwięki?

– Po co? – zdumiałem się.

– No, bo jak coś straszy, to słychać, ale się nie nagrywa – wyjaśnił łopatologicznie. – Ty słyszysz, inni słyszą, ale jak próbujecie odsłuchać na taśmie, zostaje tylko szum. Duchy nie zostawiają materialnych śladów. Nie wolno im.

– Duchy – prychnąłem. – A może to tylko szczury?

– A, niewykluczone. – Wzruszył ramionami.

Poszedłem po następną kolejkę. Stuknęliśmy się nad stołem kuflami.

– Wiesz, u nas na Ukrainie była taka sprawa. W jednym akademiku popełniono morderstwo. I ten pokój stał potem całe lata zamknięty, póki trwało śledztwo nie można było nic ruszać. Ale obok mieszkali studenci i usłyszeli, że nocą coś stuka…

– Duch?

– No właśnie. Pomyśleli, że nie da się go wypłoszyć, to postanowili się zaprzyjaźnić. Nalali do szklanki wódki, poprosili, żeby ich już nie straszył, bo im nieprzyjemnie, a oni za to się z nim napiją. No i stuknęli szklanką o ścianę, jak przy toaście, upili połowę, a resztę chlusnęli za łóżko.

– Coś podobnego!? – byłem zdumiony pomysłowością młodych ludzi. – I co, pomogło?

– Jak ręką odjął.

Wychyliliśmy jeszcze po kuflu.

***

Następnego ranka ktoś zapukał nieśmiało do drzwi. Wstałem od pracy i wyjrzałem na korytarz. Za drzwiami, nieco speszona, stała Wioletta. Zaprosiłem ją do środka. Rozejrzała się wkoło. Zauważyłem, że zmieniła fryzurę – włosy, zazwyczaj luźno rozpuszczone, dziś splotła w warkocz.

– Odmalowałeś wnętrze? – Pociągnęła nosem.

Woń farby była ciągle wyczuwalna.

– Owszem. – Kiwnąłem głową. – Cały czas coś tu jeszcze poprawiam.

– Pod tynkiem nic nie było? – zaciekawiła się.

– Jeśli masz na myśli freski w rodzaju tych Schulza, które odkryto w Drohobyczu, to, niestety, nic podobnego nie znalazłem. – Pokręciłem głową. – Zresztą po stu latach trudno trafić na jakikolwiek ślad. Nawet podłoga nie była nigdzie obryzgana farbą.

– No tak… – W zadumie skubnęła koniec rudego warkocza. Kolczyki w kształcie trumienek zakołysały się w uszach. – A może ta pracownia była po drugiej stronie schodów?

Z notatnika wyjęła fotografię odbitą byle jak na ksero i porównała ją z wnętrzem mojego mieszkania.

– Nie, wygląda identycznie. – Zmarszczyła czoło. – Takie historyczne miejsce… W ogóle tak niewiele zostało po tym człowieku – westchnęła. – Większość jego grafik znamy nie z oryginałów, tylko z reprodukcji gazetowych.

– Coś jednak znalazłem – przypomniałem sobie. – Wisiało na drzwiach.

Z pudełka na drobiazgi wyjąłem mosiężną wizytówkę i podałem jej. Wpatrywała się przez chwilę zdumiona.

– Myślałem, że oddam ją do muzeum, ale chyba brak w Warszawie odpowiedniego. Jeśli chcesz, jest twoja.

Ucieszyła się wyraźnie. A potem wyciągnęła kolejną odbitą na ksero fotografię, o której kiedyś wspominała. Widniał na niej Nowiński stojący obok blaszanego piecyka – popularnej niegdyś kozy.