– Tak, to tutaj. – Rozejrzałem się po podłodze i bez trudu odszukałem trzy czarne ślady znaczące miejsca, gdzie opierały się gorące nóżki piecyka.
– Przepraszam za najście. – Cofnęła się do drzwi. – Nie mogłam się powstrzymać. Chciałam choć rzucić okiem na wnętrze, w którym powstały „Kraina ostrzy i „Śmierć cyklisty” – wymieniła chyba nazwy obrazów.
– Może wpadniecie z narzeczonym na parapetówkę w sobotę wieczorem? Serdecznie zapraszam.
– Niestety, zawód mam taki, że pracuje się głównie na noce. W soboty pracy jest tyle, że nawet Marek iw pomaga. Ale w jakimś innym terminie z przyjemnością. I dobrej szarlotki upiekę, podprowadziłam przepis szefa. – Puściła do mnie oko, ściskając w dłoni wizytówkę.
Ostatnią grafikę skończyłem godzinę przed przyjściem gości. Pylista równina, na horyzoncie wznosiły się zamglone ruiny jakiejś monumentalnej budowli. Na pierwszym planie zabiedzony Indianin Keczua w łachmanach prowadził objuczoną lamę. Jeszcze kilka minut pracy aerografem i obejrzałem swoje dzieło. Nie wyszło źle, lecz jeszcze nie wróciłem do formy. Musi minąć kilka dni, nim na nowo wdrożę się do pracy.
Kumple zwalili się w komplecie. Dziwaczna zbieranina: poszukiwacze skarbów, współpracownicy pisemek dla wielbicieli rzeczy niezwykłych, jeden zawodowy grafoman piszący wspomnienia politykom. Rozlałem wino do kieliszków i towarzystwo rozpełzło się po pokoju, oglądając moje najnowsze prace, wiszące w antyramach na ścianach. Nigdy nie opowiadałem o tym, co naszkicowałem. Sztuka musi być zrozumiała, musi bronić się sama… Jako ostatni przyszedł Sławek, samozwańczy guru nieistniejącej sekty (nikogo biedak nie zdołał zwerbować), dorabiający sobie jako medium.
Stanął w drzwiach wesoły, z flaszką koniaku w dłoni. Przekroczył próg i nieoczekiwanie jego uśmiech zgasł jak zdmuchnięty. Na chwilę zamarł z przymkniętymi oczami, jednak szybko się opanował. Postawił butelkę pośrodku stołu, między talerzami pełnymi kanapek, i wmieszał się pomiędzy gości. Dwadzieścia minut później, gdy prawie już zapomniałem o jego dziwnym zachowaniu, przydybał mnie samego w kuchni.
– To złe miejsce – powiedział bez wstępów.
– Dlaczego tak sądzisz?
Praca dla czasopism ezoterycznych uodporniła mnie na kontakty ze świrami, ale on był inny. Traktował te sprawy poważnie i z pewnym dystansem, bez entuzjazmu właściwego początkującym wariatom.
– Wyczuwam wibracje śmierci.
– Powstanie warszawskie, wojna, całe centrum Warszawy jest jak jeden wielki grób – odparowałem.
– Starsze. Poza tym inne… Ktoś tu zginął bardzo niedobrą śmiercią.
– W tym mieszkaniu? – zasępiłem się.
– Jego cierpienie trwa zapisane w strukturze krystalicznej cegieł – próbował tłumaczyć. – I tworzy odbicia. Nie będziesz tu szczęśliwy.
– Co radzisz? Egzorcyzmy?
– Kto wie – ożywił się. – Chcesz wizytówkę fachowca? Dobry i niewiele bierze.
– Chyba nie.
Przymknął oczy, skoncentrował się i odpłynął na chwilę.
– Zodiak – powiedział. – Widział to wcześniej. Zanim umarł. Ten obraz ze strzelcem – wskazał moje dzieło.
– Nie żartuj, namalowałem go przedwczoraj! A z całą pewnością nikogo nie zabiłem – zażartowałem. – I tylko ja mam klucze…
– Nie rozumiem tego. Jakiś rodzaj projekcji? On to zobaczył, a teraz podpowiedział tobie, żebyś namalował. Nie wiem, rzadko widzi się rzeczy konkretne. A tu był obraz, potem mrok i muzyka. Zostawię ci jednak tę wizytówkę. – Położył na brzegu stołu kartonik.
Parapetówka rozkręcała się wolno, ale on do końca imprezy pozostał przygaszony. Sprzątając po przyjęciu, zastanawiałem się nad słowami, które padły. Wiedziałem, że mieszkał tu artysta. A po nim? Sto lat to prawdziwa otchłań czasu. Czy morderstwa dokonano w czasach, gdy on tu tworzył? Wiadomo, malarze to w obiegowej opinii zazwyczaj dziwna i zdegenerowana banda. Ale opinia sobie, a rzeczywistość sobie. Dlaczego miałby kogoś zabijać?
Hmmm… Z drugiej strony praktycznie nic o nim nie wiedziałem. Rewolucja… Pod romantycznym słowem może kryć się wiele różnych treści. Nie wiedziałem nawet, o którą rewolucję chodziło. Może powinienem to sprawdzić?
Sen tym razem był jeszcze gorszy. Szedłem zakuty w kajdany, wlokąc się w dziurawych butach przez ubity śnieg. Trakt ciągnął się w nieskończoność. Widziałem igiełki szronu na ogniwach łańcucha. Dusił mnie kaszel, plułem krwią prosto pod kopyta koni konwojentów… Padałem na zmrożoną ziemię, ktoś pomagał mi wstać. A potem już tylko syberyjskie niebo nad głową i ciągnący w dal klucz dzikich ptaków…
Cały ranek poświęciłem na pracę. Usiłowałem wyrzucić z pamięci nocne koszmary. Bez skutku. Dźwięki pianina były ledwo słyszalne, na szczęście tym razem dziewczyna grała coś znacznie weselszego. Wreszcie, gdy od zapachu farby zakręciło mi się w głowie, przerwałem swój zbożny trud. Melodia ucichła już jakiś czas temu, ale sądziłem że zastanę sąsiadkę w domu. Zszedłem dwa piętra niżej i zapukałem. Otworzyła po chwili, ubrana była w pikowany szlafrok, biło od niej ciepło. Chyba wyciągnąłem ją z łazienki.
– Wybacz – powiedziałem. – Chyba zupełnie nie w czas…
– Za pół godziny zaczynam pracę – wyjaśniła. – Mam tylko chwilę. – Gestem zaprosiła mnie do wnętrza, ale zostałem w progu. – Jeśli to coś pilnego, Marek może ci pomóc…
– Wiesz dużo na temat Nowińskiego – przerwałem jej. – Mogłabyś mi pożyczyć jakąś książkę na jego temat?
– Jasne.
Zanurkowała do pokoju. Wróciła z książką w dłoni. Podziękowałem.
– Oddam jutro lub pojutrze – obiecałem. Zaniosłem łup do mieszkania. Rzuciłem się na łóżko i rozpocząłem lekturę od obejrzenia wkładki z obrazkami. Już pierwsze czarno-białe ilustracje mnie zmroziły. Cykl obrazów „Znaki zodiaku” powstał prawdopodobnie w tym mieszkaniu. Był ostatnią pracą artysty wykonaną przed aresztowaniem. Patrzyłem na reprodukcje. Strzelec. Potworny Byk unoszący się nad linią horyzontu. Waga. Na jednej szalce stos czaszek, na drugiej wyrwane, zakrwawione serca. Panna. Herod-baba wyglądająca, jakby była pracownicą centralnej rzeźni miejskiej – Ryby wczepione w siebie zębiskami… To, co uważałem za własny pomysł, jak się okazało, miało przed wiekiem swój pierwowzór.
I jeszcze jedna fotografia, z początków xx wieku. Fronton kamienicy. W miejscu, gdzie jadałem szarlotkę, przed wiekiem mieścił się sklep mięsny. Sięgnąłem po resztkę koniaku pozostałą z imprezy i wypiłem prosto z butelki.
Leżałem na łóżku. Opary koniaku powoli się ulatniały. I znowu czułem lęk. Brnąłem mozolnie przez tekst monografii. Jak się okazało, Nowiński dzielił pasje pomiędzy malarstwo i rewolucję. Praktycznie od kiedy ukończył piętnaście lat, carska ochrana deptała mu po piętach. Parokrotnie przesłuchiwany w związku z różnymi ciemnymi sprawkami, za każdym razem zwalniany. By zgromadzić środki dla organizacji, nie cofał się przed niczym. Zamieszany w kilka napadów i włamań, wywijał się z rąk prokuratorów jakby cudem. Prawdopodobnie ulgowe traktowanie zapewniał mu za pomocą sutych łapówek biologiczny ojciec – bogaty przemysłowiec z Łodzi.
Po rewolucji w 1905 roku utracił zaufanie towarzyszy partyjnych. Nie wiedzieli, czemu tyle razy wymykał się sądom, a może wiedzieli, lecz nie uwierzyli? W każdym razie po kolejnej fali aresztowań uznali go za prowokatora i wydali wyrok śmierci, który nie został nigdy wykonany, gdyż nasłany skrytobójca pobrał sto rubli „na koszta” i wyparował z miasta. Zaraz potem malarza zwinęła żandarmeria.
Bogaty ojciec już nie żył, odgrzebano więc stare grzeszki artysty. Wyrok? Piętnaście lat katorgi oraz dożywotnie osiedlenie na Syberii. Po wybuchu wojny i kolejnej rewolucji nie wrócił już do kraju. Autor, powołując się na pamiętniki z epoki, twierdził, że już w chwili ogłoszenia wyroku malarz cierpiał na zaawansowaną gruźlicę i prawdopodobnie nie przeżył wędrówki do miejsca zesłania.