Napłynęła kolejna wizja. Berlin, kamienice rozsypują się w morze gruzów. Szaleją pożary. Na Bramie Brandenburskiej powiewają jakieś transparenty. Nie może odczytać treści, ale nie ma wątpliwości, że napisy wykonano cyrylicą.
Wróg znowu próbował sondować, więc Ossowiecki, chichocząc w duchu, podsunął Niemcowi ten obraz. Pomogło. Ucisk znikł.
Podniósł powieki. Nazistowski jasnowidz stał blady jak ściana, głęboko wstrząśnięty tym, co zobaczył.
– Nawet gdybyście znaleźli jakieś resztki ze zbioru Domu Czterech Liści, w niczym wam to nie pomoże – szepnął Polak. – Nie ma już innej przyszłości. Wojnę przegraliście pod Stalingradem. I to przez takich durni jak ty. Doradziliście Hitlerowi datę ataku. Policzcie to raz jeszcze. Skończycie jak Napoleon. To analogiczny układ planet.
– Rozwalić go!
Spojrzał raz jeszcze w stronę miasta. Powietrze drgało w upale. Nad domami Warszawy unosiły się dymy. Piekło… I naraz upał zelżał, ustąpił miejsca chłodnej, orzeźwiającej bryzie. Dymy rozpraszały się, cichł huk wystrzałów. Miasto piękniało w oczach, rozkwitało soczystą zielenią. Porzuciwszy zbędne już ciało, jasnowidz zrobił krok do przodu, potem kolejny i ruszył na spotkanie wieczności.
Warszawa, październik 2008
Nad peryferiami Targówka w chłodnym jesiennym powietrzu unosił się ciężki, drażniący odór pochodzący ze spalarni śmieci. Na wilgotnych po deszczu płytach nierównego chodnika gniły brudnożółte liście. Samochody zaparkowane wzdłuż ulicy miały karoserie matowe od pyłu, który opadał co dzień na miasto. Betonowe ogrodzenia, niegdyś białe, teraz straszyły szarymi zaciekami, a drewniane sztachety najbardziej zapuszczonej posesji butwiały, obłażąc z farby.
Szczupły, wysoki mężczyzna po pięćdziesiątce szedł niespiesznie wzdłuż ulicy, omijając co większe kałuże. Nie chciał powalać lśniących czarną pastą starych oficerek. Ubrany był w szary, długi płaszcz, na głowie miał filcowy, znoszony kapelusz. W ręce dzierżył skórzaną teczkę pamiętającą jeszcze czasy jego młodości.
Gdy dotarł do przekrzywionej drewnianej furtki, adwokat już czekał.
– Pan Stanisław Renk? – zapytał młody prawnik, poprawiając okulary.
– Proszę, oto moje dokumenty.
Adwokat rzucił tylko okiem, po czym otworzył kłódkę i wpuścił mężczyznę na podwórze.
Dom wyglądał dość przygnębiająco. Ściany obłaziły z tynku, odsłaniając stare, przeżarte grzybem belki. Dach przekrzywił się, komin pękł, kawałki cegieł leżały na podartej papie.
– Jeśli dobrze pamiętam – prawnik mocował się z zamkiem przy drzwiach wejściowych – to był pański stryj?
– Tak, brat ojca. Był już bardzo stary. Prawie nie utrzymywał kontaktów z rodziną. Gdy przyszedłem tu pięć lat temu, poszczuł mnie psem.
Spojrzał odruchowo w kąt podwórza, ale przy rozsypującej się budzie leżał tylko kawałek zardzewiałego łańcucha. Wielki, czarny, agresywny zwierz znikł. Mozę zdechł? A może zerwał się z łańcucha i gania teraz, siejąc grozę w całej okolicy?
– Jeśli mam być szczery, pan Olgierd Renk był dość trudnym klientem.
– Domyślam się – westchnął spadkobierca. – Ale cóż, o zmarłym albo dobrze, albo wcale.
– Sąsiedzi też go chyba nie lubili. – Adwokat pokonał wreszcie opór skorodowanej wkładki.
Z wnętrza domu zionęło taką zgnilizną, że w pierwszym odruchu aż się cofnęli.
– Wydaje mi się, że to budynek do natychmiastowego wyburzenia – powiedział wreszcie Stanisław, przekraczając spróchniały próg.
– Zresztą i tak leży na trasie planowanej autostrady – stwierdził prawnik.
– Spodziewam się, że w tej sytuacji dadzą odszkodowanie za grunt. Pewnie kilkadziesiąt tysięcy, może więcej. Niby to dzielnica przemysłowa, ale zawsze działka budowlana.
– No cóż, życzył pan sobie obejrzeć obiekt.
– Miałem nadzieję, że znajdę jakieś listy, zdjęcia, pamiątki rodzinne – wyjaśnił Renk. – Wie pan, jestem z wykształcenia historykiem. Choć obawiam się, że…
Weszli do kuchni. Ściany były okopcone, na piecu i podłodze obok walały się stosy popiołu. Zza oberwanych drzwiczek odrapanego kredensu wyzierały obite emaliowane garnki. Zardzewiałe patelnie wisiały na haczykach.
– Spalił chyba wszystkie swoje ubrania – zauważył oprowadzający. – Zobaczy pan, jak wygląda pokój. Do tego spopielił kupę książek i jakieś inne papiery. Boję się, że nic pan tu już nie znajdzie…
Spadkobierca wysunął szufladę stołu. Znajdowały się w niej aluminiowe sztućce, stare i brudne, oraz kłębek zaśniedziałego drutu. Weszli do jedynego pokoju. Łóżko było rozgrzebane, szafa otwarta i kompletnie pusta, a kominek pełen zwęglonych szmat.
– Ciekawe, dlaczego spalił odzież. Czyżby przeczuwał nadchodzącą śmierć? – Renk poskrobał się po głowie.
– Jeśli pan tak uważa… – odparł prawnik z powątpiewaniem. – Sam nie wiem, co o tym myśleć – przyznał.
– Rozmawiałem z lekarzami i personelem oddziału szpitalnego. Pielęgniarki twierdziły, że do końca zachował niezmącony umysł. Dobrze zapamiętały jego cyniczne komentarze.
Pod ścianą stało zakurzone biurko z częściowo wysuniętą szufladą. Wyciągnęli ją do końca, pokonując opór spaczonego drewna. Wewnątrz leżała tylko legitymacja i czerwone pudełko z orderem. Brązowy Krzyż Zasługi PRL.
– Mam swoje pamiątki rodzinne – westchnął Stanisław. – Przejdźmy do rzeczy. – Spojrzał na prawnika. – Nie mogę powiedzieć, żeby spadek szalenie mi się podobał, ale jestem nim zainteresowany. Może jeszcze coś znajdę w tamtych szafkach. – Machnął ręką w kierunku resztek meblościanki. – Poproszę o szczegóły.
– Pański krewny odwiedził naszą kancelarię sześć miesięcy temu. Wskazał pana jako potencjalnego spadkobiercę. Jeśli nie będzie pan zainteresowany lub nie zdoła pan dotrzymać warunku, nieruchomość należy spieniężyć i podzielić równo pomiędzy wszystkich żyjących potomków Izydora Renka.
– No to będzie ze trzydzieści osób…
– Wliczając kilkoro z, jak się to mówi, nieprawego łoża, czterdzieści dwie osoby. Załączył spis.
– Albo tylko ja.
– Tak. Pod rygorem wypełnienia jego ostatniej woli.
– Dobrze, a jaki jest ten warunek?
Prawnik wyjął z teczki kopertę. Wewnątrz znajdowało się zdjęcie na sztywnym kartoniku i kilka jego reprodukcji wykonanych przez fotografa.
– W ciągu sześciu miesięcy od daty pogrzebu musi pan przyprowadzić do naszej kancelarii sportretowaną dziewczynę.
– To chyba jakiś żart! Przecież to zdjęcie ma ze sto lat! – wykrztusił Stanisław.
– Ponad sto – sprostował prawnik, wzruszając ramionami.
– Obawiam się, że staruszek nie był jednak tak zdrowy psychicznie, jak go pamiętają pielęgniarki – mruknął z przekąsem. – Czy nie dałoby się podważyć tego zapisu?
– Niestety. Przed sporządzeniem testamentu przedłożył zaświadczenia dwu renomowanych psychiatrów, że jest w pełni władz umysłowych. Trzeba by zaskarżyć testament. Robota na lata… I zawsze można trafić na sędziego, który uzna, że starzy ludzie mają prawo do drobnych dziwactw.
Potencjalny spadkobierca obrócił fotografię w palcach.
– Apolinaria Szczurzyńska – odczytał napis po drugiej stronie.
Następnego dnia Stanisław w swojej skrzynce znalazł list. Dłuższą chwilę patrzył na kopertę. Pożółkła ze starości, lecz naklejony znaczek był świeżutki. Wydobył ją ostrożnie. Pismo, którym naskrobano jego adres, przypominało kłębowisko pająków. Nadawcy brakowało. Mimo to od razu domyślił się, że bazgroły na kopercie zostały skreślone ręką zmarłego niedawno krewnego.