– Czym możemy służyć? – Bibliotekarz miał czarną capią bródkę, czarne kręcone włosy, grube brwi i pałające wewnętrznym blaskiem oczy. Brakowało tylko rogów i ogona…
– Oddaję książkę wypożyczoną lub skradzioną przez jednego z moich przodków – wyjaśnił, wyciągając z torby wolumin.
– A niech mnie – szepnął strażnik książnicy, sprawdziwszy tytuł. – Po tylu latach…
Z szuflady biurka stojącego pod ścianą wydobył gruby plik kart, przez chwilę szukał i wreszcie z uroczystą miną przekreślił całą stronę.
– Dziękuję w imieniu Domu Czterech Liści – powiedział poważnie. – Jeśli możemy jakoś się odwdzięczyć…
– Czy w zbiorach jest drugi tom?
– Niestety, przepadł jeszcze wcześniej niż pierwszy… Ale jeśli ma pan jakiś problem, możemy poszukać rozwiązania w innych pozycjach. – Powiódł gestem po wnętrzu.
– W tej książce opisano proces zamiany żywego człowieka w kamień… Czy jest on odwracalny?
– Musiałby pan skonsultować to z doktorem Schneiderem z katedry nekromancji. Trudna sprawa, bo nie jest pan naszym studentem, ale porozmawiam z nim. Przysługa za przysługę. Proszę za mną.
Zapukał do jednych z drzwi w korytarzu i nakazawszy gestem zaczekać, znikł wewnątrz. Wynurzył się po chwili.
– Pan doktor przyjmie pana.
Stanisław spodziewał się wewnątrz jakichś okropności, dlatego mile się zdziwił, widząc, że najbardziej niesamowity element wyposażenia stanowiło kilka czaszek w oszklonej szafce. Poza nimi w pokoju znajdował się jedynie stół kreślarski, duża szafa oraz kilka regałów książek. Doktor okazał się niesympatycznym tęgim facetem koło pięćdziesiątki.
– Kogo chce pan ożywić? – od razu przeszedł do konkretów.
Stanisław usiadł na podsuniętym krześle i opowiedział wszystko.
– A niech mnie, udało się staremu draniowi – mruknął nekromanta, gładząc łysinę.
– Czyli…
– Stosowano ten rytuał niezwykle rzadko, jeszcze rzadziej niż mumifikację za życia – powiedział doktor. – Nasze zapiski wspominają na przykład, że emir Granady, uchodząc po upadku swego państewka, zamienił w kamienne rzeźby cztery ulubione nałożnice. Liczył, że posągi ocaleją w ogrodzie, a on kiedyś powróci, by je ożywić. Jak wiemy, przeliczył się.
– A więc proces jest w pełni odwracalny? Da się tę dziewczynę ożywić, ściągnąć z pomnika i zaprowadzić gdzie trzeba?
– Wygląda na to, że tak. Obawiam się jednak, że posiadamy jedynie teoretyczną wiedzę. Nikt od dziesięcioleci nie podejmował tak odrażających doświadczeń…
Szóstym zmysłem poczuł, że ten człowiek łże w żywe oczy. Z trudem opanował dreszcze.
– W naszych księgach zapisano, że ten, kto dopuści się podobnych praktyk, ma zostać natarty miodem i żywcem zawieszony nad mrowiskiem, a kat winien dopilnować, by męka trwała najmniej tydzień… – ciągnął nekromanta.
– Dlaczego? Fakt, morderstwo popełnione na niewinnej…
– To nie morderstwo. To los stokroć gorszy niż śmierć – powiedział doktor, a w jego oczach błysnęło coś na kształt ponurego zadowolenia.
– Chce pan powiedzieć, że te rzeźby zachowują… świadomość?
– Tak. Nie tylko zresztą świadomość. Ich serca, choć otacza je kamień, pozostają żywe. Biją.
– Jak…?
– Magia. – Wzruszył ramionami. – Biją, choć nie ma już nawet krwi, którą mogłyby przetaczać.
Podszedł do szafy. Bez słowa otworzył rzeźbione drzwi.
Stanisław niemal krzyknął. Półki zastawione były przeźroczystymi słojami wypełnionymi jakimś żółtawym płynem. Najpierw zauważył machającego łapkami małego kotka. Zwierzę, zatopione w bursztynowej cieczy bawiło się gałązką. Obok trzy myszki obgryzały najwyraźniej niedawno wrzucony mózg. Jeszcze dalej – małpka, która wyglądała, jakby chciała za wszelką cenę wydostać się na zewnątrz. Zamknął oczy, ale zdążył jeszcze zobaczyć ludzkie serce, kurczące się i przetaczające bursztynowożółtą ciecz.
Usłyszał skrzypnięcie. Doktor Schneider, chichocząc, zamknął drzwi szafy.
– Czy… – zaczął Stanisław drżącym głosem.
– Niech pan już otworzy oczy. Jeśli znajdzie pan posąg, radzę posłuchać, czy wewnątrz bije serce. – Roześmiał się chrapliwie. – To test ostateczny. Po tym rozpozna pan, czy ma do czynienia z prawdziwą rzeźbą, czy nie.
– Dobrze. Przyjmijmy, że znalazłem. Co dalej? Jak zdjąć taki czar? – Sam nie wiedział, dlaczego o to spytał. Najchętniej uciekłby stąd jak najdalej i zapomniał o wszystkim.
Doktor przez chwilę milczał, przypatrując się uważnie Stanisławowi, jakby oceniał, ile jest wart.
– Pomogę panu – rzekł, kiedy Renk już stracił wszelką nadzieję. – Sam jestem ciekaw efektu. Zaraz przygotuję odpowiedni roztwór…
Rzeźb aniołów było na cmentarzu do licha i jeszcze trochę. Na szczęście zdecydowaną większość umieszczono w starej części Powązek. Stanisław założył, że posąg powinien być mniej więcej naturalnej wielkości. Ile mogła mierzyć szesnastoletnia panienka żyjąca w xix wieku? Pewnie sto pięćdziesiąt, najwyżej sto sześćdziesiąt centymetrów. Tak dużych aniołów było niewiele… I żaden nie był wykonany z marmuru.
Na nic się zdała włóczęga alejkami, wertowanie w bibliotekach monografii o nekropolii. Dopiero po kilku dniach poszukiwań nieoczekiwanie dokonał odkrycia. Wszystkie statuy wykuto w piaskowcu. Z jednym wyjątkiem. Na grobie rodziny Zagórskich stała rzeźba zrobiona z jakiejś szarej, sparszywiałej masy. Przyglądał się dłuższą chwilę, zanim zorientował się, co go zmyliło. Posąg był pokryty warstwą olejnej farby.
– Ciekawe, kto to zrobił – mruknął.
Odłupał łuskę starej powłoki malarskiej, potem kolejną. Błysnął marmur. Grób musiał być opuszczony od dawna, ostatnia data pochówku wykuta w kamieniu pochodziła z lat trzydziestych… Nikt nie sprzątał liści… Farba także była stara.
– Po prostu zasmarowali tym paskudztwem, żeby trudniej było znaleźć… – warknął.
Nadal stał niezdecydowany. Wreszcie przemógł się. Z torby wydobył stetoskop.
– Znalazłem – powiedział cicho. – Pora zatem sprawdzić…
Podszedł do posągu i włożywszy słuchawki w uszy, przyłożył stetoskop do nagrzanej przez jesienne słońce powierzchni marmuru. Po chwili jego uszu dobiegł powolny miarowy stukot. Mimo upływu przeszło stu lat wewnątrz kamienia nadal biło żywe serce.
Spojrzał w twarz anioła. Teraz dostrzegł uderzające podobieństwo do fotografii… Te same rysy, ten sam wykrój oczu, zgrabny nosek. A więc tu biedna dziewczyna wegetowała przez wiele lat. Ale jej oczekiwanie już dobiegło końca. Dzięki niemu ma szansę się uwolnić.
Terkotanie słabego silniczka wyrwało go z zamyślenia. Alejką nadjeżdżał pojazd zbudowany z motoroweru i przyczepki, taki, jakich używano tu do transportu materiałów budowlanych przy przeróbkach starych grobów. Kamieniarz zaparkował tuż obok. Przekręcił kluczyk. Silnik kaszlnął, z rury wydechowej uniósł się obłoczek jadowicie pachnących spalin.
– Znalazłem Apolinarię Szczurzyńską – powitał go Stanisław.
– To nie ten. Miał być marmurowy – powiedział Zenek.
– Owszem, ten. Ktoś go pomalował olejną farbą.
Kamieniarz zeskoczył z siodełka. Podszedł do posągu i przyglądał mu się dłuższą chwilę.
– O kuźwa – burknął.
– Nie mam najmniejszych wątpliwości… Sam pan zobaczy. – Stanisław wyjął z aktówki zdjęcie dziewczyny. – I posłuchać można… – Dotknął stetoskopu.
Zenek dłuższą chwilę oglądał odbitkę, potem przeniósł wzrok na twarz pomnika.
– Ciekawe, jak dorobił te skrzydła i dzban – zamyślił się.