Выбрать главу

– A jakie to ma znaczenie? Ważne, że zdołałem ją odszukać. A teraz…

– Masz nosa… No dobra, powiem. Sam to pomalowałem. – Spojrzał wyzywająco. – Ze dwadzieścia lat temu.

– Żeby nikt nie znalazł?

– Taaa… A niby po co?

– Okłamał mnie pan…

– Okłamałem – przyznał. – Nie chciałem, żebyś się tym zajmował. Twojego stryjka Olgierda też próbowałem zrobić w konia i nawet mi się udało. Masz zamiar ją ożywić?

– O ile się uda. Nawet wiem jak.

Stary westchnął.

– Posłuchaj – powiedział. – Znam te legendy. Niejeden raz to zrobił zapewne. Może tu, na Powązkach, jest więcej takich figur. Może inne cmentarze trza by przeszukać. Te w Krakowie… Zabrałeś stetoskop, zatem wiesz co najmniej tyle, co i ja. Ona tam jest w środku. I wiesz, kim jest. Była…

– Apolinaria Szczurzyńska, córka krawca z Woli, zaginiona bez wieści w…

– I tyle. – Wzruszył ramionami. – A jak sądzisz, po co zamaskowałem marmur farbą?

– Żeby nikt nie znalazł. I nie ożywił?

– Mój drogi Holmesie, jesteś geniuszem – zakpił. – Ano, właśnie po to. Młody byłem i głupi. A nawet potem odwagi mi nie starczyło, żeby wziąć młotek i rozpirzyć to w drabiazgi…

– Zniszczyć…

– Zabić. – Skrzywił się. – A może i dobić, zwał, jak zwał. W każdym razie na śmierć i szlus.

– Zabić to…

– Nie to, tylko ją! – sarknął Zenon. – Też miałem wątpliwości, dlatego ciągle stoi. I z roku na rok mi z tym ciężej.

– Ale po cholerę…

– Tylko pomyśl. Ożywisz. Uwolnisz. I co dalej?

– Coś wymyślę.

– Co niby?

– Fałszywą tożsamość. Przecież jakoś trzeba ją tu zalegalizować…

– Dureń.

– Słucham?

– Po pierwsze – powiedział stary cicho – ta damulka chodziła po Warszawie dobre sto lat temu. Nigdy nie widziała żarówki, samochodu, radia, telewizora… Rozumiesz? Dla niej znaleźć się w naszym świecie to jak dla ciebie obudzić się i stwierdzić, że wszystko wokół jest rozpieprzone, a do tego ktoś ci wyłączył matriksa. Myślisz, że spodoba jej się ten świat? Nie sądzę. On nawet nam się nie podoba.

– Może przywyknie. A jeśli nie, mam chatę w górach i…

– Gówno tam przywyknie. Cała jej rodzina w piachu. Ojciec przez tego bydlaka poszedł w kajdanach nad Bajkał i już nie wrócił. Jest tu całkiem sama w obcym świecie. Wiesz chociaż, jak się zwyczaje zmieniły? Język? Poza tym co niby dobrego ją tu czeka?

– No… Może sobie jakoś życie ułoży. Szesnaście lat ma… Maturę zrobi eksternistycznie, może pomieszkać u mnie, póki nie znajdzie roboty i czegoś do wynajęcia. Z tego spadku odpalę jej połowę, może starczy na wkład własny, będzie mogła zacząć życie od nowa.

– Maturę to jej nawet na bazarze kupisz – prychnął. – Będzie jak kaleka. Sam nie zdajesz sobie sprawy, ilu rzeczy trzeba się uczyć od dziecka. Rozjadą ją na pierwszym przejściu dla pieszych.

– Spróbuję…

– Druga sprawa jest istotniejsza – powiedział stary cicho. – Umysł. Świadomość.

– Nie rozumiem.

– Posłuchaj. Ten twój antenat zamienił ją w kamień. Zamienił nie do końca. Zachowała rozum. A potem przyszło sto lat z hakiem. Nie mogła się poruszyć. Nie mogła choćby mrugnąć oczyma. I co widziała przez te wszystkie lata? Dymy z płonącego getta, potem strzelaniny w czasie powstania, do tego niezliczoną liczbę pogrzebów… O ile w ogóle widziała, bo nie da się wykluczyć, że po prostu stoi jak pień. Zresztą i ja farbą…

– To znaczy…

– Że ona już dawno oszalała. Tacy jak ty wszystko zrobią dla pieniędzy – rzekł z goryczą. – Ten twój pradziadek za kilkaset rubli żywą dzieweczkę zamienił w rzeźbę. Niedaleko jabłko pada od jabłoni. Możesz na – szprycować ją czymś i zaprowadzić do kancelarii, żeby dostać swoją garść srebrników. Potem powinieneś wsadzić ją do wariatkowa, ale humanitarniej byłoby dać w łeb i zakopać…

– Gówno pan o mnie wie! – uniósł się Renk.

– Tak? – Zenek wygiął wargi w kwaśnym uśmiechu. – To udowodnij, po której stronie masz serce.

Z przyczepy wyjął masywny kamieniarski młot.

– O tej porze nikt już nie chodzi po cmentarzu. Będzie na wandali – powiedział.

– Ale ja… Mam ją roztrzaskać? Zabić…

– Twój wybór. Ale po mojemu tylko tym sposobem choć częściowo odkupisz winę przodka. A zrobisz, co zechcesz. Przyjdę tu jutro i zobaczę. Pusty cokół – próbuj szczęścia z adwokatami. Rozwalisz na kawałki – Bóg z tobą, pozbieram i pogrzebię. Zostawisz, jak było – sam oddam jej tę przysługę, bo sumienie mnie szarpie, a ty więcej mi na oczy nie leź. Nie ręczę za siebie.

Odwrócił się i kopnąwszy sprzęgło, zapuścił silnik. Spojrzał w lusterko. Stanisław, blady jak ściana, stał oparty o trzonek młota.

– Za słaby, nie zrobi tego – burknął Zenek sam do siebie. – Sam muszę ręce brudzić… Bo ktoś w końcu musi to przerwać.

Był już prawie przy bramie, gdy do jego uszu dobiegł huk kruszonego żelazem marmuru.

Teatralna opowieść

– A więc podjęłaś decyzję?

– Okupacja potrwa na pewno kilka lat. To jedyne miejsce, w którym będę bezpieczna.

– Szaleństwo.

– Wiem. Ale tam nikt mnie nie znajdzie.

To była moja druga ścieżka zdrowia. Podwójny szpaler zomowców zdawał się nie mieć końca. Patrzyłem na drewniane pały w ich rękach. Tylko nieliczni mieli zwykłe, z metalowego łańcucha zatopionego w grubym kauczuku. Przypomniałem sobie rady Przemka. Pochylić się w biegu. Zasłonić rękami głowę. Przedramiona ściągnąć blisko, niech chronią twarz. Pleców i nerek w żaden sposób nie da się zabezpieczyć. A lepsze przetrącone palce niż na przykład złamana kość skroniowa…

– Wio, gnoju!

Kopniak zadany celnie w kość ogonową rzucił mnie do przodu. Z trudem złapałem równowagę i wtedy dostałem po raz pierwszy. Przed oczyma zrobiło mi się zielono. Coś zawyło, dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to ja tak krzyczę. Miałem szczęście, instynkt zwyciężył. Nie zmyliłem kroku, nie upadłem. Kolejny cios. Przeskoczyłem nad podstawioną nogą. Łokieć eksplodował bólem. Potem w celi zbiorowej koledzy powiedzieli, że miałem szczęście. Byłem dwudziesty w kolejce do sponiewierania. Zmęczeni milicjanci nie przykładali się do roboty. Wyszedłem prawie bez szwanku. Jedno nadwerężone żebro, kilka guzów, przetrącony łokieć, kilkadziesiąt siniaków. Ale nie odbili mi nerek ani płuc, nie rozwalili głowy, nie połamali rąk. Twarz udało się uchronić. No i co najważniejsze, zostałem „obsłużony” jak wszyscy uczestnicy pikiety i ze dwudziestu przypadkowych przechodniów. Ubecja najwyraźniej nie wyczaiła, że to ja rozdawałem w tłumie biuletyn.

***

Gdyby Urban nosił turban, zamiast świni byłby Chomeini!

Przemek odłożył kawałek świecowej kredki i krytycznie spojrzał na swoje dzieło. Szczęknął judasz w drzwiach celi.

– Ty, artysta! – warknął strażnik. – Zaraz to będziesz własnym językiem zmywał!

– I tak pięć lat dostanę – odwarknął Przemek, dorabiając ilustracje. – A przynajmniej będę wiedział, za co siedzę.

Cztery-osiem mijało jak z bicza strzelił. Przez pierwszą dobę dochodziłem do siebie po pobiciu. Trafiłem do jednej celi z przywódcą naszej konspiracji. Miał przetrącony nos, podbite lima, rozwalone łuki brwiowe i stracił dwa zęby. Ale nawet to nie pozbawiło go ducha przekory.

– Naprawdę sądzisz, że mogą nam wlepić aż po pięć lat? – zdziwiłem się.

– Kto ich tam wie, kacapskich pachołków. Przepisy o stanie wojennym to dla nich niezłe pole do popisu. Ciebie, farciarzu, stryjek wyciągnie, a my będziemy pewnie kopać rowy na Żuławach… – westchnął.