– Pojęcia nie mam, nigdy nie próbowałem. Ale ponoć uchodzą za rarytas… I kosztują też niemałe pieniądze.
– No to się nie dziwię, że dali solidnie w łapę komu trzeba, by móc ich tu szukać – mruknął major. – I mówi pan, że po kilku tygodniach już do jedzenia, a oni starszych szukają? Podejrzane, podejrzane… – Podrapał się po tłustym podbródku. – No, to mamy sprawę obgadaną. – Usiadł prosto. – Porozmawia pan sobie z nimi albo raczej znaczki porysuje – zachichotał. – Hmmm… co jeszcze? Przepustka nocna może się panu przydać i telefon panu włączymy, do kontaktów służbowych. Co wieczór napisze pan raport. Jak będzie coś ważnego, proszę go tu przynieść i zostawić na portierni. Jak mniej ważne, to raz w tygodniu hurtem pan dostarczysz.
Ubek wyjął z szuflady jakieś papiery.
– Tu jest ankieta do wypełnienia. – Podał doktorowi długopis.
– Ale…
„Niczego nie podpisywać”, przypomniał sobie żelazną zasadę, którą wbijano mu do głowy w czasie budowy struktur związku.
– Wypełniaj, człowieku, toż nie werbujemy cię na agenta, będziesz naszym konsultantem do spraw merytorycznych.
Orientalista przestudiował papiery. E, to nic groźnego, uspokoił się. To mogę parafować… Co oznacza termin „osobowe źródło informacji”, wyjaśnił mu dopiero sąd lustracyjny dwadzieścia lat później.
Spotkali się w hotelowym holu. Gazdowski ukłonił się po chińsku i wymienił swoje nazwisko. Amerykanin Jerry Smith miał około pięćdziesiątki. Prezentował się godnie, wysoki, opalony, o kwadratowej szczęce. Skronie przyprószyła mu siwizna. Na szpiega jakoś nie wyglądał. Dziewczyna, Xu Wong, miała nie więcej niż siedemnaście lat. Była drobna, bardzo ładna, kruczoczarne włosy spływały jej falą do połowy uda.
– Zostałem oddelegowany przez polskie władze, by udzielić wszelkiej możliwej pomocy w waszych poszukiwaniach – zaczął sinolog po angielsku.
– To bardzo szlachetne z ich strony, będziemy musieli przekazać najserdeczniejsze podziękowania za tę troskę – przybysz odezwał się po polsku.
W jego oczach czaiła się wyjątkowo zjadliwa ironia. Na twarzy Chinki gościł uśmiech.
– Proszę, przejdźmy do naszego pokoju. – Gość zza oceanu zapraszającym gestem wskazał schody.
Weszli na piętro. Pokoik był niewielki i urządzony przez kogoś pozbawionego jakiegokolwiek gustu. Dwa łóżka, dwie szafki nocne, obrzydliwa reprodukcja na ścianie, równie paskudny syntetyczny dywan na podłodze.
– Proszę, niech pan usiądzie – powiedział Smith. – Nie wiem, na ile się pan orientuje… Nasz problem jest bardzo złożony. Czy jest pan historykiem?
– Sinologiem.
– To się nawet nieźle składa. Nie znamy miasta, panna Wong nie zna też języka. W tych warunkach prowadzenie poszukiwań jest szczególnie trudne. Bardziej potrzebowalibyśmy historyka, może nawet archeologa. Ale cóż… Przecież nierozsądnie byłoby odmawiać. – Zmrużył oczy.
Wie, że przysłano mnie w określonym celu, zrozumiał Gazdowski. Cokolwiek powiem, zabrzmi nieszczerze.
– Może będę mógł jakoś pomóc? – wolał zmienić temat.
– Pod koniec dziewiętnastego wieku istniała w Warszawie niewielka chińska diaspora. Kuzyn pradziadka panny Wong był kimś w rodzaju przywódcy tej społeczności. Ostatni list wysłał do domu jeszcze przed wojną mandżurską. Pisał w nim, że przygotował piwniczny skład jajek i zamurował wejście. Chcemy to odszukać. Mija siedemdziesiąt pięć lat… Sądzimy, że jaja znajdują się, że tak powiem, w pełni rozkwitu.
– Daruje pan, ale to się nie trzyma kupy – wybuchnął Polak.
– Co takiego?
– Czytałem chińskie poradniki. Te rzekomo stuletnie jaja w rzeczywistości maceruje się przez kilkadziesiąt dni.
Smith uśmiechnął się tylko.
– To, co zwykle oferują restauracje, to tylko marna podróbka. Takie trzymiesięczne jajeczko kosztuje może kilka dolarów. Coś jak wasza kiełbasa z ochłapów i papieru gazetowego. Jak sztucznie postarzane wina. My szukamy prawdziwych delikatesów, jaj leżakowanych przez dziesięciolecia – odezwała się dziewczyna.
Dialekt, którym mówiła, był dla doktora ledwo zrozumiały.
– Czy pani mówi po polsku? – zdumiał się.
– Nie mówię, ale z grubsza rozumiem, o czym mówicie – odparła.
– Jej przodek zachował list kuzyna – Smith wrócił do tematu – ale przepadła koperta, na której mogły być dane nadawcy.
– Zatem musimy zacząć od ustalenia adresu. Potem przeprowadzić analizy architektoniczne i niewykluczone, że przeszukać piwnice – mruknął sinolog. – Sądzę, że to robota najwyżej na kilka dni. Czym zajmował się przodek panny Xu?
– Tym, czym niemal wszyscy. Obnośną sprzedażą wyrobów importowanych z Dalekiego Wschodu. Ponadto miał pralnię albo udziały w pralni.
– Dziękuję, to już jakiś punkt zaczepienia. Zdają sobie oczywiście państwo sprawę, jak nikłe są szanse? To miasto, zwłaszcza dzielnice centralne, zostało niemal zrównane z ziemią.
– Zastanawialiśmy się nad tym problemem. – Amerykanin wskazał leżący na stoliku album, przedstawiający Warszawę zaraz po zakończeniu wojny. – Ale liczymy na łut szczęścia.
– Da się to w ogóle jeść? Te stuletnie jaja? – sinolog zwrócił się po mandaryńsku do dziewczyny.
– Jak znajdziemy, sam się pan przekona. Poczęstujemy pana królewskim przysmakiem. – Uśmiechnęła się leciutko, spuszczając wzrok. – Od czego zaczniemy poszukiwania?
Zasiedli w czytelni profesorskiej. Biblioteka była zresztą niemal zupełnie pusta. Zaczęli od źródeł ogólnie dostępnych. Wśród dokumentów życia społecznego znaleźli książkę telefoniczną z początków dwudziestego wieku. Niestety, wśród abonentów nie było ani krewnego panny Xu, ani nikogo o chińsko brzmiącym nazwisku. Gazdowski wertował katalogi zawartości czasopism, Smith przedzierał się przez indeksy monografii o Warszawie. Chinka siadła naprzeciw nich i nudząc się jak mops, oglądała albumy. Gazdowski popatrywał na nią ukradkiem.
Śliczna jak egzotyczny ptaszek, rozmyślał. Ależ ten Amerykanin ma szczęście! Nie tylko żyje w wolnym kraju, nie tylko zarabia miesięcznie więcej niż przeciętny Polak przez kilka lat, ale jeszcze taką laseczkę sobie przygruchał, a ja mam anulowany paszport na demoludy, puste półki w sklepach i siermiężny seks z sąsiadką krawcową, jak ją akurat najdzie ochota… Poczuł gwałtowny przypływ zazdrości.
Mijały godziny. Znaleźli zaledwie dwa artykuły, z magazynu przyniesiono im mikrofilm.
Niestety, niewiele się dowiedzieli. Oba teksty powstały w latach sześćdziesiątych. Wspomniano w nich tylko, że za cara żyli w Warszawie Chińczycy handlujący tanimi tkaninami, wschodnimi perfumami i oczywiście herbatą.
Co za idiotyzm, myślał Polak, wertując stare papierzyska. Członek Solidarności na zlecenie SB pilnuje cudzoziemców, którzy szukają śladów Chińczyków żyjących w Warszawie przed stu laty…
Jak się okazało z lektury drugiego artykułu, chińska diaspora była niewielka. Żadnych restauracji, żadnych znaczących nieruchomości. Żadnych nazwisk, żadnych adresów…
Wziął kartkę papieru i pospiesznie naskrobał kilkanaście chińskich znaków.
Przydzielono mnie, abym was szpiegował.
Pchnął papier przez blat w stronę dziewczyny. Przeczytała, dopisała odpowiedź, złożyła i zwróciła z uśmiechem.
Nasze rzeczywiste cele są niemal tożsame z deklarowanymi. Jeśli dyskrecja będzie konieczna, poprosimy o nią.
Pismo panny Wong było niezwykle kształtne. Porównując ideogramy swoje i jej, poczuł zazdrość. Puścił do dziewczyny oko, pieczętując układ.