– A gdzie tam wyciągnie. – Wzruszyłem ramionami. – Trzęsie się o stołek.
– Jak ktoś wlazł już tak wysoko, to stołek ma przykręcony śrubami do dupy. Nie martw się. Trzech dni nie posiedzisz i puszczą.
W drzwiach stanął wachman.
– Z rzeczami! – warknął do mnie, a potem zaciekawiony spojrzał na ścianę. – O kurwa! – wykrztusił.
Przemek rysował naprawdę świetnie, realistycznie, z dbałością o szczegóły. Na obrazku poniżej obrazoburczego napisu towarzysz Lenin chędożył naszego drogiego rzecznika rządu. Idąc korytarzem zdążyłem jeszcze usłyszeć wrzaski pałowanego przyjaciela… Wypuszczono mnie kwadrans później. Podpisałem tylko oświadczenie, że będę się stawiał na każde wezwanie. Byłem wolny. Stryjek siedział przed komendą w swoim czarnym służbowym volvo, wbity w równie czarny garnitur. Członek KC PZPR…
– Znowu się wpieprzyłeś – warknął. – Dziadek uczciwy komunista, ojciec też członek partii, a ty…
– Solidarność to spontaniczny ruch robotniczy – odparłem bezczelnie.
– Solidarność to banda warchołów, paraliżująca nasz kraj za pieniądze CIA! – syknął. – Takich naiwniaków jak ty posyłają zomowcom pod pały, a sami siedzą, żrą ananasy z puszki i dolary w piwnicach liczą.
Tak, oczywiście, a rewanżyści z RFN przysyłają im karabiny maszynowe w paczkach żywnościowych. Miałem szaloną ochotę się odgryźć, ale w ostatniej chwili zrezygnowałem. Ostatecznie zaryzykował swoją opinię, żeby mnie wyciągnąć.
Stryjek ruszył z piskiem opon.
– Twoje szczęście, że cię lubię – mruknął – choć kompletnie nie wiem za co. Teraz mnie posłuchaj. Twoi kolesie odsiedzą swoje cztery – osiem i jadą. Jedni do woja, inni na prowincję rowy kopać. Naczalstwo uznało, że pora, by tacy jak wy poznali realia pracy prostych robotników. Pomachacie łopatami, to wam wywietrzeją z głowy trockistowskie mrzonki.
– A ja?
– Całkiem wykręcić od nakazu pracy się nie udało, to załatwiłem przydział w Warszawie. W Teatrze Wielkim będziesz robił. Jak zmądrzejesz, to mi podziękujesz.
– Dziękuję.
– Jeszcze nie zmądrzałeś. – Skrzywił się. – Tu trzeba lat ciężkiej pracy wychowawczej i obróbki ideologicznej. Skąd taka czarna owca w naszej rodzinie? – zastanawiał się na głos. – Sąsiedzi Głos Ameryki puszczali, jak matka w ciąży była, czy ki diabeł?
Jak na twardogłowego przedstawiciela najczerwieńszego komunistycznego betonu, zaskakująco często demonstrował swoją wiarę w przesądy.
– Ale i tak dziękuję. W jakim przedstawieniu będę grał? – zaciekawiłem się.
– Ocipiałeś?
– No bo… skoro zawodowi aktorzy ogłosili bojkot, to pomyślałem, że trzeba uzupełnić zespół i…
– Dureń! – w jego ustach ten epitet zabrzmiał niemal pieszczotliwie. – Ty wiesz, jakie trzeba mieć umiejętności, żeby się tam załapać choćby na statystę? Myślisz, że rok zbijania bąków w licealnym teatrze amatorskim dał ci choćby cień potrzebnych… – Machnął ręką.
– To co będę robił? – zapytałem ostrożnie.
– Masz za sobą prawie połowę pierwszego roku historii. Będziesz konsultantem do spraw merytorycznych. I ciesz się, że w kamasze nie pójdziesz.
Bywałem w Teatrze Wielkim kilka razy. Oczywiście jako widz. Od kuchni nigdy nie było okazji zajrzeć… Punktualnie o ósmej rano stawiłem się przy piątej portierni. Czekał tu na mnie jeden z licznych w tej instytucji kierowników technicznych. Podałem swoje dane portierowi i otrzymałem przepustkę. Następnie nowy zwierzchnik poprowadził mnie długim korytarzem do wind. Wjechaliśmy na górę. Jeszcze kilka minut marszu i stanęliśmy na miejscu.
– To wasze biuro. – Kierownik pchnął drzwi klitki.
Rozejrzałem się po wnętrzu. Na umeblowanie składały się biurko, zakurzone krzesło oraz czarny telefon z ebonitową słuchawką, pozbawiony tarczy. Na ścianie wisiał spłowiały kalendarz sprzed dwu dekad. Lamperie pociągnięto burą olejną farbą. Przytulnie jak na tym komisariacie, gdzie spałowali mnie po raz pierwszy.
– Będziecie siedzieli tutaj od ósmej do szesnastej. – Mój nowy zwierzchnik wskazał krzesło. – Chyba że chcecie półtora etatu, to do dwudziestej. Jeśli będziecie potrzebni, telefon zadzwoni. Jest podczepiony do wewnętrznej sieci, nie można uzyskać połączenia na miasto. Zresztą i tak nie ma tarczy, żeby wykręcać numery. Przerwa obiadowa od trzynastej do trzynastej trzydzieści, stołówka dla pracowników jest na piątym piętrze, tu macie karnet na posiłki… Etat?
– Wezmę półtora.
Nie miałem kompletnie nic do roboty w domu, a parę groszy więcej się przyda.
– W takim razie przysługuje wam pełne wyżywienie: drugie śniadanie, obiad i kolacja. I skombinujcie sobie coś do poczytania – poradził życzliwie. – Bo wasz poprzednik zanudził się na śmierć.
– Proszę?
– Tak mu odbiło, że w kotłowni do pieca skoczył. – Znacząco przeciągnął palcem po gardle i zachichotał nerwowo.
Wyszedł. Zaraz przyszła sprzątaczka. Obrzuciwszy mnie niechętnym spojrzeniem, zabrała się do mycia okna. Promień światła po raz pierwszy od lat przedarł się przez szybę i wpadł do środka… Nie zmieniając ściery, przejechała po siedzeniu krzesła i blacie biurka, a następnie, mamrocząc pod nosem jakieś groźby, wyszła.
Zostałem sam. Woń detergentu i zgniłej szmaty kręciła mnie w nosie. Telefon milczał jak zaklęty. Usiadłem na krześle. Wstałem. Popatrzyłem przez okno. Wychodziło na małe wewnętrzne podwórko. Przed sobą widziałem tylko sparszywiałą ścianę innego skrzydła budynku.
Pociągnąłem uchwyt szuflady. Była prawie pusta. Leżała w niej jedynie książka po rosyjsku o historii kostiumu teatralnego. Przekartkowałem ją i odłożyłem na miejsce. Na szczęście w teczce miałem gazetę.
Po trzech dniach czytania monografii naukowych poczułem, że umysł mi odkotwicza. Tkwiłem tu jak puszczyk w dziupli. Zapomniany, niepotrzebny. Telefon milczał, nikt nie pukał do drzwi. Zorientowałem się też, że aparat nie był podłączony do żadnej wewnętrznej sieci. W ogóle nie miał kabla…
Porażony tym odkryciem najpierw długo kląłem w żywy kamień. Potem ruszyłem zwiedzać.
Teatr… Kto go zaprojektował i zbudował? Po co taki wielgachny? Gargantuiczny budynek, idiotyczny płód gigantomanii architekta… Miasto w mieście. Dwie kondygnacje piwnic, parter, dwa piętra, których w ogóle nie liczono, bo poziom zero wyznaczała dopiero scena. Wyżej pięć pięter. Jednak i to nie było wszystko, bowiem windy ewakuacyjne jeździły na ponad dziesięć różnych poziomów. Zacząłem się zastanawiać, jaka była powierzchnia tych wszystkich scen, szatni, pracowni, magazynów? Dziesięć hektarów pod dachem?
Wjechałem windą na piąte piętro. Jeden korytarz, wyłożony dywanem, prowadził do biur i stołówki. Powędrowałem drugim, wąskim, ale wysokim. Drzwi rozmieszczono z rzadka. Wszystkie były zamknięte, na żadnych nie namalowano choćby numeru. Jedne, umieszczone po prawej, ustąpiły nieoczekiwanie, odsłaniając ciemną klatkę schodową. Kolejne, po lewej, też dały się otworzyć. Zajrzałem. Zobaczyłem kotły pełne bulgoczących kolorowych cieczy. Nad nimi suszyły się tkaniny, technicy uwijali się wśród gryzących oparów. Farbiarnia? Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Doszedłem do zakrętu korytarza. Za nim znajdowały się szare, wielkie wrota prowadzące do stolarni. Aż się w pierwszym momencie przestraszyłem, usłyszawszy wizg maszyn. W powietrzu wisiał pył, wszędzie leżały przyprószone trocinami stosy drewna. Pomiędzy nimi dojrzałem schodki prowadzące gdzieś w górę. Cofnąłem się do znalezionej wcześniej klatki schodowej.