Выбрать главу

W poprzek, na wysokości pięciu i siedmiu pięter, nad deskami sceny biegną dwie kładki techniczne z wąskich stalowych kratownic. Widz nie ma szans ich dojrzeć, ponieważ zasłania je ta część kurtyny, która normalnie się nie podnosi. Oczywiście, oglądanie stąd czegokolwiek ma swoje mankamenty. Głównym jest ten, że patrzy się z góry. Drugi, że obok gry aktorów widać techników kręcących się cały czas za kulisami… Trudno, coś za coś.

I właśnie na tę niższą kładkę wlazłem, by popatrzeć sobie na próbę. Niestety, zawiodłem się. Na scenie zamiast szlachty zobaczyłem jakąś kobietę odzianą w pseudoegipski strój. Czyżby planowano wystawiać „Aidę”? W każdym razie człowiek, którego minąłem, bardziej pasował do „Strasznego dworu” Moniuszki niż do podziemi egipskich grobowców…

Rozczarowany zostałem jeszcze chwilę, zastanawiając się, co robić dalej. W końcu zrezygnowany postanowiłem wrócić do swojej kanciapy.

***

Drzwi otworzyły się zupełnie znienacka. Oderwałem wzrok od książki. Inspekcja, czy może wreszcie jakieś zlecenie? Nie, na szczęście to tylko sprzątaczka. Ta sama kobiecina w fartuchu, z burą szmatą na wyliniałej szczotce…

– Nogi, niech se kierownik nogi podniesie, to podłogę przetrę – powiedziała życzliwie.

Przełożyłem stopy na biurko.

– Jeszcze nie zwariował? – Spojrzała na mnie i puściła oko. – Ja to bym tak nie mogła czytać cały dzień. Co gazetę przejrzę, to głowa boli. A i poprzednik też widać nie mógł.

– Co się z nim stało? – zadałem dręczące mnie pytanie.

– Z kim?

– No z tym, co tu pracował przede mną.

– A… Tak samo go załatwili – mruknęła sprzątaczka. – Siedź i czekaj, aż telefon zadzwoni, powiedzieli. No to siedział i siedział, palma mu odbijała… Najpierw zaczął łazić po korytarzach bez celu, potem zapuszczał się coraz dalej. Pytał o stare plany budynku, wreszcie przycichł i pewnego dnia po prostu to zrobił.

– Jak? Słyszałem coś, że się spalił.

– Znaleźli jego buty i ubranie poukładane w kostkę w kotłowni. Koło zsypu węgla do pieca. Wskoczył ani chybi prosto w palenisko… Milicja kazała wygasić i wygarniali żużle, ale tylko stopiony zegarek po nim został. Świeć Panie nad jego duszą – westchnęła.

Zirytowałem się. Co to, u licha, za bzdura!? Ktoś miałby ot tak wskoczyć do pieca? A może… Morderstwo? Nie, skoro milicja zbadała sprawę… A może kryją sprawcę? Też bzdura. Jakby SB chciała kogoś stuknąć, a potem upozorować samobójstwo, to przecież nie w ten sposób. Zbyt grubymi nićmi szyte. Dobrze, przyjmijmy, że to było samobójstwo. Tacy desperaci zazwyczaj zostawiają po sobie listy. Może znaleźli i stąd wiedzieli?

Nawet nie miałem z kim o tym porozmawiać. No niezupełnie, był ten głupek Norbert. Oczywiście, nie zamierzałem go odwiedzać. Mierził mnie. Chamski język, prostackie maniery. Po cholerę w ogóle z takim gadać? Nie przewidziałem, że po prostu do mnie przyjdzie.

Studiowałem akurat historię Rusi Kijowskiej, gdy stanął w drzwiach. Wlazł oczywiście bez pukania.

– Fiu, fiu. – Rozejrzał się. – To tu się pan konsultant dekuje… Jak przytulnie – zakpił.

– Cóż cię sprowadza?

– Nie wpadłeś w odwiedziny, to wydedukowałem, że nie umiesz trafić. Labirynt to przecież nielichy. Zbieraj się, zgodnie z partyjnym zaleceniem obejrzysz życie prostych roboli. Bo zza biurka to raczej ci się nie uda.

– Teraz?

– No chodźże. – Odwrócił się na pięcie. – Przecież widzę, że nie masz nic pilnego do roboty. „Borysa Godunowa” na razie nie planują u nas wystawiać.

Powlokłem się za nim do stolarni. Jak się okazało, schodki, które widziałem w czasie pierwszej wyprawy, prowadziły do korytarza z bykiem. Następnie trafiliśmy do znajomej mi już okrągłej sali, a potem przez drzwi z płyt matowego zbrojonego szkła, osadzonych na stalowym stelażu, weszliśmy do malarni.

– Nie będę przeszkadzał?

– Właź, przerwa jest.

Zobaczyłem kilkanaście stołów pokrytych cienką tkaniną bawełnianą. Na niej leżały spore aluminiowe ramy. To chyba były te sita… Nie miałem wcześniej nigdy do czynienia z sitodrukiem. Tylko słyszałem, że taka technika istnieje.

– Zobacz. – Podniósł ramę.

Na stole położył kawałek tkaniny, chyba plecy od czegoś. Następnie przygniótł ramą.

– To jest taka gęsta tkanina, a tu ma wypalone wzorki. – Pokazał. – Jak się całość przeciągnie raszplą…

Narzucił gęstej, kluchowatej błękitnej farby, a potem czymś w rodzaju wycieraczki zaciągnął całą powierzchnię.

– I teraz patrz, tam, gdzie jest wzór, przechodzi przez osnowę. – Podniósł sito.

Na szmatce został niebieski szlaczek.

– To farba termoutwardzalna – wyjaśnił. – Trzeba ją jeszcze nagrzać w piecyku.

Po chwili oglądałem gotowy wyrób.

– Coś jakby plastik. – Poskrobałem wzór paznokciem.

– O to pytaj raczej teatralnych chemików. – Wzruszył ramionami. – Ja tylko robię to, co mi kazali.

– Co dzieje się dalej z taką tkaniną?

– Powstają z niej kostiumy. Dostajemy te detale z farbiarni, nakładamy wzór i odsyłamy do szwalni. To, co z daleka wydaje się haftem, w rzeczywistości jest robione przez nas – powiedział z dumą. – Co się krzywisz, teatr to sztuka oszustwa.

Zauważył, że miałem już dosyć.

– Trafisz na dół? – zaniepokoił się.

– Chyba tak – odparłem niepewnie.

– Odprowadzę cię, tu jeszcze będzie z pół godziny przerwy.

Szliśmy korytarzem, gdy zza zakrętu wyszła para aktorów w strojach. Starszy facet w peruce, ze szpadą u boku i drobna blondynka około trzydziestki, w kapeluszu z woalką. Minęli nas, milcząc. Mój towarzysz odprowadził ich wzrokiem.

– Ciekawe, zwykli ludzie czy tamci – mruknął.

– Tamci?

– Widzisz – powiedział Norbert – krążą takie głupie legendy…

– Legendy? – podchwyciłem.

– Taaa… – zamilkł jakby speszony.

– Upiór w operze? – zażartowałem. – Chyba nie o to ci chodzi?

– Co do upiora, to chyba faktycznie nie istnieje – zgodził się. – Choć oczywiście głowy nie dam. Jak się tu dłużej popracuje, nic nie jest już takie oczywiste.

Przez chwilę milczał.

– Ludzie… – powiedział wreszcie. – Starzy teatralni wyjadacze opowiadają, że tu żyją ludzie.

– Jacy ludzie? – nie zrozumiałem. – To chyba normalne, że jesteśmy żywi i homo sapiens…

– Wyobraź sobie ludzi, którzy tu mieszkają. Którzy nigdy nie wychodzą na zewnątrz. Którzy rodzą się tu i umierają, pokolenie za pokoleniem. A może i nie umierają.

– Jaja sobie robisz. Pokolenie za pokoleniem? Ile ten teatr ma lat?

– Tylko cytuję – burknął. – Dwie enklawy. Dwa klany starte w walce. Jedno terytorium wspólne. Teatr…

– Enklawy?

– Obszary budynku, których nie ujęto na planach. I raczej nie należy ich szukać.

– I skąd niby mieliby się tu wziąć tajemniczy mieszkańcy?

– Ponoć ich przodkowie ukryli się tu we wrześniu trzydziestego dziewiątego. Weszli w trzewia budynku i zorientowali się, że nie są sami. Tamci byli starsi. Osiedli tu w tysiąc dziewięćset piętnastym, może nawet wcześniej. Obie grupy nigdy się nie pogodziły. Od czasu do czasu udowadniają sobie, kto jest lepszy. Tak przynajmniej mówił mi pewien staruszek pracujący w kotłowni.

– To idiotyzm.

– Dlaczego?

– Tia… Mieszkają sobie ludzie w teatrze. I sądzisz, że nikt by nie zauważył?

– Jedni pracownicy wiedzą, inni mają to w dupie, a jeszcze inni nie wierzą i nie chcą widzieć tego, co oczywiste. Trzy tygodnie temu do pracy przy sitodruku przyszła nowa dziewczyna. Ładniutka, rasowa samiczka, tylko rwać. No to się zainteresowałem. A potem nagle przestała się zjawiać. Ot, jednego dnia była, drugiego nie.