Выбрать главу

– Dobierałeś się do niej? – za późno ugryzłem się w język.

Niestety, nie obraził się.

– Oj tam, dobierałem. Trochę ją capnąłem za tyłek. No wiesz, kupa dziewczyn udaje świętoszki, ale drobne masowanko i nabierają ochoty. Nie sądziłem, że jest taka niedotykalska. I, kurde, kamień w wodę.

– Niektóre tego nie lubią.

– Co? – Spojrzał na mnie zdumiony. – Czego?

– Obmacywania.

– Głupiś. Możesz uwierzyć mojemu doświadczeniu. Lubi każda, tylko różnie mają sfery erogenne umieszczone i zabrałem się za nią od niewłaściwej strony. Trza było po cyckach posmyrać, ale zostawiłem je sobie na deser…

– No to wystraszyłeś ją i rzuciła robotę – warknąłem. – Czego jeszcze byś chciał?

– Wymyśliłem legendę, że mam jej płytę oddać, poszedłem do kadr. I co? Figa, nikt o takim nazwisku nigdy nie pracował w teatrze. Poszedłem do kierowniczki, pociągnąłem za język. Tu się zaczynają najlepsze jaja. Bo wiesz co? Ustaliłem, że zadzwonił do niej dyrektor Grabko z departamentu kierunków strategicznych i polecił zatrudnić. No to ja z powrotem do działu kadr ustalić, gdzie go w tym labiryncie szukać, bo pomyślałem, że jak dzwonił, to pewnie jakaś jego znajoma. A tam mi mówią, że nie znają żadnego dyrektora Grabki, a o takim departamencie nawet nie słyszeli. Jakby tego było mało, na drugim piętrze znalazłem jego biuro. Tabliczka na drzwiach, nazwa departamentu, nazwisko dyrektora, wszystko w porządeczku. Tylko zamknięte na głucho i żadnego śladu w papierach, że taka komórka w ogóle istnieje.

– Bałagan mają?

– Jasne. Widziałeś taki bałagan, żeby zgubić dyrektora razem z całym podległym mu pionem?

– Hmm…

– Co najśmieszniejsze, wyobraź sobie, znalazłem tę dupę. Prawie znalazłem.

Skrzywiłem się w duchu. „Dupa”, jak można tak mówić o dziewczynie!?

– To w końcu znalazłeś czy nie znalazłeś?

– Wypatrzyłem ją z góry, z kładki technicznej. Pląsała sobie na scenie podczas próby. No to zaczaiłem się koło portierni. I wiesz co?

– Nie wyszła?

– Właśnie. Kwadrans przed godziną milicyjną się zmyłem, dobrze, że nocną przepustkę mam.

– Tu jest pięć portierni. Mogła też wyjść głównym wyjściem – zauważyłem.

– No, niby tak – zgodził się niechętnie. – Ale mam przeczucie, że się przyczaiła i wyjdzie z kryjówki, dopiero gdy przestanę tu pracować.

– No, to może trochę potrwać.

– Gdzie tam – parsknął. – Przecież niedługo biorą mnie w kamasze.

Pokiwałem głową, udając smutek.

– Rozejrzyj się za nią – poprosił. – Niewysoka, ciemne oczy i włosy. Czesze się w koński ogon i używa jaśminowych perfum. Od razu ją rozpoznasz.

Stanęliśmy właśnie przed moimi drzwiami.

– I stanowczo twierdzisz, że to członkini klanu zagadkowych dzikich lokatorów żyjących w tych murach? – spytałem tonem doświadczonego psychiatry, który niczemu się nie dziwi.

– No – potwierdził.

– To chyba ci szajba odwaliła – odparłem kategorycznie.

– Że co?

– Jak jej będziesz za bardzo szukał, to się wkurzą i możesz skończyć w piecu, jak mój poprzednik – postanowiłem być bezlitosny.

– Przecież milicja ustaliła, że samobójstwo popełnił. – Na szczurzej gębie odmalowało się niekłamane zdumienie.

Wierz milicji, czubku, zobaczymy, jak daleko w życiu zajdziesz… Pożegnałem go pospiesznie i schroniłem się w biurze.

***

Nie chciałem się nigdzie włamywać. Nie miałem ochoty nic kraść. Po prostu korciło mnie nieznane. Co mogły kryć dziesiątki zamkniętych pomieszczeń? Piąte piętro stanowiło w tym budynku jakby granicę ekspansji gatunku homo sapiens. Życie teatru, gorączkowa krzątanina koncentrowały się na niższych kondygnacjach. Wyżej była tylko ta malarnia kostiumów i ogromna ilość skąpanych w półmroku korytarzy. Dziś zawędrowałem daleko na zachód od sceny. I znalazłem otwarte drzwi…

Szedłem przez magazyn mebli oczarowany. Czego tu nie było! W większości zwykłe atrapy wykonane na potrzeby przedstawień, ale wśród nich, jak rodzynki w cieście, stały także prawdziwe gdańskie szafy, solidne stoły i skrzynie. Oświetlałem je po kolei latarką, oglądałem zafascynowany rzeźbione powierzchnie, gzymsiki i korony… W jaki sposób zebrano tę niezwykłą kolekcję?

Nieoczekiwanie promień światła wydobył z mroku wielkie łoże z baldachimem. Na skotłowanej pościeli leżało coś czarnego. Pochyliłem się i podniosłem jedwabną halkę obszytą koronką. Na metce miała nadrukowany numer ewidencyjny. Dotknąłem dłonią materaca. Był jeszcze ciepły.

Wesoło tu, pomyślałem rozbawiony. Aktorzy lub pracownicy techniczni dogadzają sobie nie dość, że na rekwizytach, to jeszcze w kostiumach…

Jakby na potwierdzenie moich domysłów w ciemności rozległ się odgłos szybkich kroczków. Odwróciłem się odruchowo, snop światła z latarki rozproszył na chwilę ciemności, ale promień zaraz ugrzązł wśród kotar i draperii. Gdzieś za nimi zabrzmiał perlisty dziewczęcy śmiech, a następnie trzask drzwi.

Halka, czy też kusa koszulka nocna, pachniała jaśminem… Rozwiesiłem ją starannie na oparciu krzesła i wyszedłem z magazynu. Czułem zakłopotanie, przeszkodziłem komuś w płomiennym romansie, z drugiej strony byłem też poirytowany… Sam nie wiem dlaczego.

***

Norberta spotkałem znowu w stołówce nazajutrz przy śniadaniu. Niechciany kumpel dosiadł się do mnie jak zwykle bez pytania. Miał na talerzu kanapki z wędliną i listek sałaty.

– Smacznego – powiedział.

Podziękowałem.

– Coś taki skwaszony? – zapytał.

– Gryzie mnie jedno pytanie – westchnąłem.

– Wal śmiało.

– Zastanawiam się, skąd tu takie świetne warunki pracy? Żarcie na stołówce pierwsza klasa, jakby o kryzysie nie słyszeli. A widziałeś, jakie mydła są w kiosku na dole? W Peweksie takich ze świecą szukać!

– A wiesz, ilu ważnych partyjniaków tu zrobili dyrektorami? Jesteś, stary, w mateczniku komunistycznej arystokracji. Tylko w Sejmie podobnie karmią. Cały ten teatr to jak rezerwat. Ba, co ja mówię, to prawie enklawa komunizmu. I ceny prawie co komunistyczne.

– Lenin pisał, że w komunizmie nie będzie pieniędzy – zażartowałem.

– Ty kopany reakcjonisto, jeszcze nie dorosłeś, by Lenina łapać za słówka! – syknął.

W pierwszej chwili zmartwiałem, ale zaraz się uspokoiłem. Nawet jeżeli ten szczurek naskrobie donos do SB, to za cytowanie Lenina nic nie mogą mi zrobić. I zaraz zobaczyłem, jak się śmieje.

– Co, nastraszyłem cię? – zapytał. – Daj spokój, czy ja wyglądam na ubeka?

– Myślałem o tym, co opowiadałeś mi dwa dni temu – zmieniłem temat. – Ta legenda o ludziach, którzy stąd nie wychodzą… Ja też właściwie zaczynam żyć tylko tutaj. Przychodzę rano, wychodzę wieczorem. Na stołówce jem śniadanie, obiad i kolację. Jeżeli zgłodnieję, za kilka złotych mogę kupić suty podwieczorek. Wracam do domu tylko po to, żeby spać, ewentualnie obejrzeć przed snem telewizję. No i po nowe książki.

– A po cholerę?

– Nie wiesz, po co się czyta? – zakpiłem.

– Nie, zastanawiam się, dlaczego chce ci się je dźwigać, przecież jako pracownik masz prawo korzystać z biblioteki.

– Tu jest biblioteka?

– Nie powiedzieli ci? Oczywiście, że jest. Nieduża, na jakieś czterdzieści tysięcy tytułów. Na drugim piętrze, na prawo od wind.

– Czyli wracam tylko spać i oglądać telewizję.

– Jak się uprzesz i olejesz telewizję, w której i tak nic ciekawego nie ma, spać też możesz tutaj. – Wzruszył ramionami. – W magazynie jest łóżek polowych do wypęku. Jak jest nawał pracy w malarni, to pracownicy śpią na miejscu. Przekimają kilka godzinek i po przebudzeniu znowu do roboty… Pora na mnie – westchnął.