Trzy tygodnie pracy w teatrze minęły jak z bicza strzelił. Liczyłem, że nawet jeśli ubecja poleciła komuś za mną łazić, to pewnie już uśpiłem jego czujność. Wyszedłem tego dnia nieco wcześniej. Pora na zabawę w milicjantów i opozycję. Ruszyłem Senatorską. Schodki koło kościoła Świętej Anny były oblodzone, ale zdołałem zejść. Złapałem trzynastkę. Był paskudny zimowy wieczór, gdy wysiadłem na pętli przy Kawęczyńskiej.
Na szczęście nie było śniegu… Pora sprawdzić punkty kontaktowe. Minąłem bazylikę i wszedłem do ogródka jordanowskiego po drugiej stronie ulicy. Pusto. Sprawdziłem, czy nikt za mną nie lezie… Koło domu kultury stał stary podwórkowy kibel. Wsunąłem klucz w zamek i przekręciłem. Mimo mrozu smród zwalał z nóg. I na to właśnie liczyliśmy. Najtwardszy ubek powinien zwiać po minucie. Stanąłem na przedwojennej, jeszcze żeliwnej muszli i nie zdejmując rękawiczek, sięgnąłem na półkę zawaloną śmieciami. Zdjąłem zardzewiałą skrzynkę. Już w chwili gdy ją podnosiłem, wiedziałem, że nic z tego. Za lekka. Dziś nie znajdę wewnątrz ani ulotek, ani biuletynu, ani nawet taśm z nagraniami…
Zakląłem w duchu. W kasetce nie było nawet meldunku. Niedobrze. Czyżby wpadła cała siatka w tej dzielnicy? Zamknąłem ubikację i odszedłem, łapczywie oddychając ostrym powietrzem. Pod szkołą minął mnie patrol, dwóch smutnych, przemarzniętych żołnierzy i jeden zadowolony z życia, spasiony milicjant… Na szczęście nie zwrócili na mnie uwagi.
Druga skrytka w zasadzie nie była moja. Grzesiek dał mi klucz tuż przed internowaniem. Wszedłem w bramę starej czynszówki. Koło skrzynek na listy wisiała jeszcze jedna, ozdobiona symbolem Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji. Tu powinno coś być. Choćby ulotki czy broszurki do rozrzucenia. Kolejny klucz zgrzytnął w zmrożonym zamku. Niestety. Ona też była pusta. Martwa…
Trzecia… Doszedłem do ulicy Radzymińskiej. Skup butelek był nadal czynny. Ponury zarośnięty drab siedział w swojej kanciapie, okutany w brudny kożuch.
– Czy przyjmie pan na stłuczkę butelki po koniaku? – zapytałem. – Mam setkę sztuk.
Niepotrzebnie męczyłem się z idiotycznym hasłem, rozpoznał mnie.
– Wszystkich wyaresztowali – powiedział półgłosem. – Wpadła też drukarnia.
– Dyspozycje dla mnie?
Pokręcił głową.
– Od tygodni nikogo nie było – rzekł z rezygnacją. – Chyba wszystko dupło. A i dwóch takich się tu kręciło – zniżył głos. – Ale spróbuj znowu wpaść za miesiąc, może coś będę już wiedział.
Nie było sensu się zasiadywać. Wskoczyłem w autobus i pojechałem w stronę cywilizacji. A więc jestem odcięty od siatki. I to chyba definitywnie. Tyle warta ta nasza konspiracja. Wszyscy wyłapani, drukarnie też wpadły… Mimo wszystko trzeba będzie tu wrócić i sprawdzić, czy jednak ktoś ocalał i nawiąże kontakt.
Latarnie palące się połową mocy, okna też jakby ciemniejsze niż zwykle. Szarzy ludzie o przygaszonych twarzach. Naprawdę tak niewiele czasu minęło od zrywu, od porozumień sierpniowych, od tamtej euforii? Naprawdę tak niewiele trzeba, by zgasła nadzieja, radość, optymizm…
Wjechałem schodami ruchomymi na plac Zamkowy. Do domu? Po co? Siedzieć w czterech ścianach, trząść się z zimna przy stygnącym kaloryferze i nasłuchiwać szumu pustej lodówki? Wsiadłem w autobus „D”.
Znowu zaczął prószyć śnieg. Sklep Peweksu w Hotelu Europejskim mimo braku cudzoziemców był czynny. W holu stał długi ogonek.
– Kolejka w Peweksie? – zdumiałem się. Tego jeszcze nie było!
– Pewnie kolejny etap budowy socjalizmu – powiedział bykowaty facet w skórzanej kurtce.
Dobra, dobra, cwaniaczku, nie dam się sprowokować byle tajniakowi.
– Papier toaletowy rzucili, po dziesięć centów rolka – wyjaśniła kobieta, za którą stałem.
Na szczęście ogonek posuwał się w miarę szybko. Już po czterdziestu minutach byłem przy okienku. Wysupłałem dwa dolary i kupiłem flaszkę wódki. Dwadzieścia pięć centów reszty? Nabyłem sobie za nie zagraniczny batonik, a skoro trafiła się okazja, także rolkę papieru. Schowałem butelkę do teczki i zawróciłem w stronę teatru.
– O, pan też na nockę? – zdziwił się portier.
– Terminowa robota – zełgałem. – W malarni przy kostiumach będę pomagał. Sam pan wie – konspiracyjnie zniżyłem głos – imieninki idą czy coś takiego. Szczegółów nikt nie zdradza.
– A… to słyszałem. Tajemnica, znaczy się, państwowa i w ogóle z szykanami.
Nie kontrolował, co mam w torbie, bez trudu przemyciłem butelkę do swego biura. Postawiłem ją na stole, obok rosyjskiej książki o kostiumie teatralnym.
Odpakowałem batonik i pokroiłem go scyzorykiem na kawałki. Wewnątrz miał coś twardego. Wafelek? Ech, umieją robić smakołyki, pieprzeni burżuje. Patrzyłem na przekrój. Przekładany wafelek, orzeszki, karmel, czekolada… Wytrząsnąłem z kubka ołówki i wlałem sobie gorzały.
Jak radziecki inteligent, tylko brak jeszcze solonego śledzia leżącego na gazecie… Popatrzyłem na swoje odbicie w szybie.
– Żeby ten głupi Jaruzel do reszty oślepł! – wzniosłem pierwszy toast.
Padał śnieg, a ja siedziałem w cieple i zaduchu, spowity w woń lizolu oraz starej dębowej klepki. Alkohol jak zwykle po pierwszych dawkach wyostrzył mi węch.
Jesteśmy drobnymi czerwiami, które uwiły sobie gniazdka i wydrążyły korytarze w truchle lewiatana, rozmyślałem, skończywszy pierwszą szklankę. Czerwia nie interesuje anatomia czy wielkość cielska, w którym żyje. Nawet inni lokatorzy nie zasługują na uwagę, chyba że mogliby go zjeść.
Teatr… Ktoś wzniósł ten gmach, rozbudowywał, instytucja wchłaniała kolejne kamienice, cały kwartał. I wreszcie oddano budynek do użytku. Gigantyczny. Za duży. Kilometry korytarzy. Setki pomieszczeń. Większości z nich od lat nie używano. Bez sensu. Ogrzanie takiej przestrzeni musiało kosztować fortunę i pochłaniać codziennie tony deficytowego węgla.
Flaszka pokazała dno. I nagle poczułem, że jest mi duszno. Nabrałem dziwnej irracjonalnej ochoty, by powędrować mrocznymi pasażami. To będzie takie romantyczne, ja i mój duch samotni w niekończących się tunelach, tfu, korytarzach. Spojrzałem na zegarek. Miałem lekkie problemy, by zogniskować wzrok. Dwudziesta druga i kilka minut…
Wyszedłem z biura.
Na zewnątrz godzina milicyjna, pomyślałem. Ludzie zamknięci w swych mieszkaniach jak w klatkach. Wyjście na korytarz domu jest już pewnym ryzykiem. Przemknięcie się z bloku do bloku wymaga nielichej desperacji. A ja jestem wolny. Wolny w obrębie rezerwatu. Mogę przejść dwadzieścia kilometrów tej nocy. Nikt mnie nie znajdzie, nikt mnie nie złapie…
– Precz z WRON-ą! – krzyknąłem. – Jaruzelski i Kiszczak na szubienicę!
Odpowiedziało mi tylko echo. Poczułem głębokie zadowolenie. Odepchnąłem łagodnie ścianę, która zagradzała drogę. Zatoczyłem się w stronę windy, więc postanowiłem skorzystać z okazji. Wjechałem na piąte piętro. Wysiadłem, a na moje miejsce wskoczyły dwie nastolatki w kostiumach i baletkach.
Rany, żeby o tej porze takie dzieciaki trzymać na próbie? Mimo szumiącego w głowie alkoholu poczułem się zdegustowany.
Powędrowałem korytarzem i trafiłem na znajomą klatkę schodową. Wdrapałem się dwa piętra do góry.
Wyszedłem na galeryjkę. Instynkt samozachowawczy podpowiedział mi, żebym trzymał się raczej z dala od barierek. I nagle aż zamrugałem zaskoczony. Leżąca w dole sala była oświetlona. Na podłodze ustawiono kilka szklanych lampionów, w każdym płonęła świeca. Na środek pomieszczenia wyszli dwaj mężczyźni ubrani w stroje chyba z epoki Romea i Julii. Ukłonili się, a potem dobyli rapierów. Zauważyłem, że pod ścianami stoi jeszcze kilka dziwnie odzianych osób.