Dochodziła szesnasta, gdy doktor Smith uznał, że zrobili dość. Stos przejrzanych woluminów zajął sporą część blatu.
– Gdzie tu można coś zjeść? – zapytał. – Kuchnia hotelowa nam wybitnie nie służy.
– Nooo – zacukał się Gazdowski. – Nigdzie… Chyba żeby… Zapraszam na obiad do mnie. Na Stare Miasto mamy tylko kilka kroków.
Ruszyli. Otwierając drzwi, poczuł wstyd. Kawalerka była mikroskopijna, a do tego straszliwie zagracona. Księgozbiór zrobił na gościach pewne wrażenie. No cóż, wciśnięcie trzech tysięcy książek do mieszkania o powierzchni nie przekraczającej trzydziestu metrów kwadratowych jest sztuką…
Usadził ich przy stole. Postawił puszkę z ciastkami od babci, a sam udał się do kuchni. Gdy nastawił już wodę na herbatę, wyciągnął z szafki zapas na czarną godzinę – weki przywiezione od brata. Otworzył te z gulaszem i przerzucił ich zawartość do rondelka. Obrał kartofle.
– Herbata, niestety, tylko gruzińska. – Wniósł tacę ze szklankami.
Smith pociągnął łyk naparu.
– Prawdziwą herbatę to siano widziało, gdy koszący je rolnik odkręcił termos, by popić kanapkę… – westchnął sinolog. – Niestety, zdobycie czegoś lepszego…
Panna Wong smakowała przez chwilę ciecz.
– To dobra herbata, trzeba dać jej szansę – powiedziała.
Gestem zaprosił dziewczynę do kuchni. Chinka zakręciła się po pomieszczeniu, wybrała przedwojenny jeszcze miedziany tygielek do sosu i zaczęła odczyniać jakieś czary.
Gazdowski musiał zająć się daniem głównym. Wreszcie wszystko było gotowe. Goście pałaszowali aż im się uszy trzęsły. Nawet herbata, fachowo zaparzona, nieoczekiwanie nabrała iście niebiańskiego smaku.
Kolejne dni mijały podobnie. Od ósmej rano do późnego popołudnia przeglądali książki lub sprawdzali katalogi. Poszukiwania prowadzone niemal na ślepo przyniosły trochę ciekawych efektów. Ustalili, że większa część Chińczyków zamieszkujących niegdyś Warszawę opuściła miasto niedługo przed pierwszą wojną światową. Jakieś niedobitki, mocno już zasymilowane, żyły w mieście jeszcze w latach trzydziestych.
Teraz przyszła kolej na mikrofilmy czasopism. Niestety, wertowanie ogłoszeń drobnych i reklam nie dawało zgoła nic. Chińczycy zajmowali się handlem obnośnym, odwiedzali na przykład podwarszawskie wioski, sprzedając pachnidła, perfumy, tkaniny i czasem jakieś drobne wyroby. W sumie najrzadziej handlowali herbatą…
Tylko w dwu artykułach natrafili na informację o małej pralni prowadzonej gdzieś na Pradze przez ludzi tej nacji.
Czwartego dnia Smith przyszedł sam.
– Panna Xu przeziębiła się – wyjaśnił Gazdowskiemu. – Arystokratka… Delikatna jak rasowy źrebak.
– Arystokratka? – zdziwił się Polak.
– Niemal czystej krwi, z drzewem genealogicznym sięgającym czasów dynastii Ming. Jej przodkowie byli na dworze cesarskim urzędnikami odpowiedzialnymi za hodowle jednorożców, feniksów oraz smoków. Zwano ich Strażnikami Perłowego Zwierzyńca.
– Zważywszy na częstotliwość występowania jednorożców, funkcja chyba czysto tytularna… – odparł sarkastycznie. – Skoro jeden z ich krewnych prowadził pralnię na Pradze, dedukuję, że utracili łaskę albo…
– Każdy popełnia jakieś błędy.
Strażnicy Perłowego Zwierzyńca… Doktor był prawie pewien, że kiedyś zetknął się z tą nazwą. Leżąc w łóżku, przeglądał monografie naukowe, głównie angielskojęzyczne. I wreszcie znalazł.
Służba powołana na początku xv wieku, za panowania cesarza Yongle, przetrwała do czasów cesarstwa Mandżukuo. Zakres kompetencji mieli szeroki. Otaczali opieką rzadkie zwierzęta żyjące w cesarskich parkach i rezerwatach łowieckich. Dostarczali nowych, niezwykłych gatunków. Zawiadywali też apteką przy dworze, a dokładniej jej podwydziałem zajmującym się sporządzaniem leków, wykorzystującym części ciała i wydzieliny rzadkich zwierząt. Podejmowali też wyprawy celem pochwycenia stworzeń uchodzących za mityczne. Z czasem rozbudowana służba zaczęła się kurczyć, urzędnicy pełnili już tylko funkcje ceremonialne. Pod koniec istnienia dynastii Cisin-Gioro została ostatecznie rozwiązana…
W innej publikacji doktor trafił na kolejne informacje. Organizacja, marginalizowana przez dwór cesarza Pu Yi, odrodzić się miała na Tajwanie po ewakuacji z kontynentu Kuomintangu i niedobitków wojsk generała Czang Kaj-szeka. Filie istniały także w Makao, Hongkongu i wśród chińskich osadników w Singapurze.
– Czyli jak któryś z gerontokratów rządzących Tajwanem potrzebuje wyciągu z jąder tygrysa albo, dajmy na to, kawałek rogu jednorożca, to dzwoni do tej miłej dziewuszki, ona idzie do tajnego magazynu albo do lochu, gdzie stoją klatki… – podsumował poszukiwania. – I widać właśnie zaszła taka okoliczność, skoro wysłano ją aż tutaj w towarzystwie faceta, który ma amerykański paszport, a gada jak rodowity warszawiak. Sojusz CIA i służb bezpieczeństwa Tajwanu? Nieważne. Ech, jakbym był w tej układance trochę ważniejszy, to może by mnie chociaż uwiodła, a tak…
A potem pomyślał o sąsiadce i swoich planach życiowych z nią związanych. Zawstydził się.
Ranek doktor spędził w archiwum, przeglądając dokumentację zgromadzoną w latach czterdziestych przez Biuro Odbudowy Stolicy. Rozwiązywał zetlałe sznurki, otwierał zakurzone teczki. Przeglądał karta po karcie, ulica po ulicy, dom po domu. Ktoś wykonał benedyktyńską pracę. Niemal każdy dom był opisany. Materiał ilustrowały fotografie z czasów carskich, międzywojenne oraz dokumentujące zniszczenia w czasie wrześniowych nalotów i okupacji.
Uzbrojony w lupę szukał po szyldach. I wreszcie, gdy tracił już prawie nadzieję, spostrzegł niewielką wywieszkę. Zgodnie z carskimi rozporządzeniami była dwujęzyczna, po lewej cyrylica, po prawej alfabet łaciński. Ale pomiędzy napisami ktoś umieścił jeszcze chiński ideogram oznaczający pranie.
– A niech mnie – mruknął.
Budynek przy ulicy Ząbkowskiej przetrwał wojnę częściowo tylko wypalony. W latach czterdziestych wyremontowano dach i zasiedlili go ludzie. Nadal istniał.
Doktor zamówił kserokopię. Czekał potem pół godziny, patrząc, jak cud kapitalistycznej techniki wolno się nagrzewa, pracownik archiwum przeciera szklane tafle spirytusem i posypuje je cieniutką warstewką pyłu grafitowego.
Wreszcie z niezbyt wyraźną odbitką w teczce pojechał do biblioteki. Smith i jego towarzyszka siedzieli jeszcze nad mikrofilmami.
– Mam dla was prezent. – Wręczył dziewczynie papier.
– A niech mnie! – mruknął Amerykanin. – Znalazł to pan!
– Nie wiem oczywiście, czy to właściwe miejsce, ale nie natrafiłem na ślad żadnej innej chińskiej pralni. Wynotowałem za to adresy wszystkich pozostałych. Tak na wszelki wypadek. Dziś już późno, myślę, że jutro rano możemy tam pojechać i zbadać sprawę na miejscu.
Dziewczyna uśmiechnęła się, a potem pocałowała go w policzek.
Za oknami szumiała ulewa. Doktor czytał, popijając herbatę. Nagle zadzwonił telefon. Gazdowski oderwał się od książki i podniósł słuchawkę.
– Halo?
– Wierch mówi – warknęła słuchawka głosem ubeka. – Te kopane Chińczyki są u ciebie?
– Nie.
– Psia ich mać. No i zerwali się z łańcucha. Nie wrócili do hotelu. Coś knują, zarazy… Ale nas szefostwo obsobaczy!
Trzasnęła odkładana słuchawka.
Nie wrócili? – zdziwił się. Przecież jest noc… Godzina milicyjna. A może? Przecież znają adres. To oczywiste, pojechali odnaleźć skrytkę od razu, natychmiast i beze mnie. Jedyna szansa dowiedzieć się, czego tak naprawdę szukali, to nakryć ich teraz.