Gdybym tak miał karbidówkę, pomyślał Skórzewski. Albo chociaż pochodnię.
Usłyszał czyjeś kroki. Drugi z żołnierzy właśnie nadszedł. Ocierał pot z czoła.
– Pod posadzką jest krypta – wyjaśnił. – Chciałby pan rzucić okiem? Mam świecę i zapałki.
– Z przyjemnością. Tylko czy wystarczy nam czasu? – zaniepokoił się przybysz.
– Oczywiście. Kapitan zarządził odpoczynek. Możemy się rozejrzeć po ruinach. Jest tu kilka ciekawych miejsc.
Zapalił świecę i w jej mdłym blasku zeszli do lochu. Strome, oślizgłe schodki zaprowadziły ich w podziemia. Krypta nie była zbyt rozległa. Pod ścianami stały cztery kamienne sarkofagi.
– Wszystko było porozwalane, kości rozwłóczono – wyjaśnił legionista. – Poskładaliśmy je i umieściliśmy z powrotem w sarkofagach. Ostatecznie to mogli być rycerze z Francji, a i my też kiedyś będziemy Francuzami – dodał po rosyjsku, puszczając do lekarza oko.
No tak, legia cudzoziemska, pomyślał Skórzewski. Idealne miejsce dla miliona uciekinierów spod władzy Sowietów…
– Były tylko fragmenty zbroi – dodał żołnierz już po francusku. – Przeżarte przez rdzę, widać na nic się rabusiom nie przydały. W każdym razie leży tu czterech rycerzy…
Lekarz przyjrzał się kamiennym płytom. Na jednej widać było jeszcze zarys drzewa podobnego jak na fresku. Spróbował odczytać inskrypcję wykonaną gotykiem w średniowiecznej łacinie.
– Stal ani siła ich nie pokonały, padli ofiarą zdrady i trucizny - odcyfrował. – Czy zachowały się jakieś informacje o tym miejscu? Może legendy? – zagadnął.
– Minęło zbyt wiele czasu – odezwał się kapitan, stając z drugą świecą u wejścia do krypty. – Przyznam, że sam się tym interesowałem, pisałem do kuzyna w Paryżu, żeby spróbował mi coś wyszukać na ten temat. Niestety, znalazł tylko datę powstania strażnicy i jej dawną nazwę. Miejscowych to zupełnie nie obchodzi… – westchnął. – Konie odpoczęły. Pora ruszać. Jeśli ciekawią pana te ruiny, możemy tu jeszcze przyjechać.
– Profesora nie zaciekawiło to miejsce? – zapytał lekarz, gdy szli przez dziedziniec.
– Pociąga go raczej antyk, to, co młodsze niż tysiąc pięćset lat, całkowicie sobie lekceważy. Obejrzał ruiny, wykonał szkice fresków, próbował odczytać inskrypcje na sarkofagach. Kilka dni tu posiedział i najwyraźniej miał dosyć. Woli swoje kupy gruzu, dziury w ziemi, zwały spieczonej gliny niż sympatyczny chłodek i wilgoć tych lochów. Ruszajmy.
Pojechali naprzód starożytną drogą.
– Tędy maszerowały rzymskie legiony – odezwał się jeden z żołnierzy. – Potem krzyżowcy i muzułmanie. Nasze kości dawno rozpadną się w proch, a tę drogę przemierzać będą kolejni wędrowcy.
– Aż do skończenia świata – mruknął kapitan. – Jak jest dobra droga, zawsze znajdzie się ktoś, komu będzie potrzebna.
Namioty ustawiono w kwadrat. Sześć szarych należało do legionistów. Dwa duże i brązowe były własnością profesora. Obozowisko umocniono, stawiając wokół murek z kamiennych bloczków, pozyskanych prawdopodobnie w ruinach. Konie ulokowano w zagłębieniu nakrytym plandeką rozciągniętą na stelażu.
– Woda do picia jest tam. – Kapitan wskazał stojące w cieniu dębowe beczki. – Do mycia w beczkach z namalowanym krzyżykiem. Proszę oszczędnie gospodarować.
– Nie ma tu studni? – zdziwił się lekarz.
– Osada miała wodociąg prowadzący ze wzgórz – wyjaśnił profesor, wychodząc z namiotu. – Niestety, w jednym miejscu był mały akwedukt i jakiś wstrząs sejsmiczny go obalił. Trafiłem na dwie studnie, zamierzamy je niebawem przekopać… Pierre Dubois – przedstawił się, ściskając dłoń gościa. – Tu będzie miejsce na pana namiot. – Wskazał przygotowany już placyk. – A na razie oprowadzę pana po moim małym królestwie.
– Będzie to dla mnie wielka przyjemność – odparł Skórzewski.
Jeden z żołnierzy zabrał konia, inny przeniósł bagaże lekarza i położył je w cieniu. Opuścili obóz ledwo widoczną ścieżką. Starożytna wioska leżała tuż obok posterunku.
– Osada ta jest niezwykle interesująca z etnograficznego i archeologicznego punktu widzenia – zaczął uczony. – Leżała na jednym ze szlaków prowadzących z Turcji do Palestyny. Ścierały się tu rozmaite wpływy…
Skórzewski szedł w ślad za archeologiem, rozglądając się na boki. Kupy kamieni miejscami układały się w zarysy fundamentów. Tu i ówdzie widać było jeszcze ślady dawnych alejek. Niewielka świątyńka objawiła się jako stos połamanych kolumn. To w jej pobliżu profesor założył dwa wykopy.
– Wioska istniała tu od niepamiętnych czasów – odezwał się ponownie uczony. – Prawdopodobnie założono ją jeszcze w okresie przed niewolą babilońską. W najniższych przebadanych warstwach znalazłem kilka skorup z literami bardzo archaicznej odmiany hebrajskiego alfabetu. Potem teren ten wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, wreszcie powstało to, co widzimy. Resztki faktorii handlowej, którą wznieśli Rzymianie.
– Rozumiem.
– Przede wszystkim zająłem się dokumentacją i selekcją zabytków wartych tego, by wysłać je do Paryża. Niestety, niewiele ich – zasępił się. – Brakuje przedmiotów o wysokich walorach artystycznych i wartości antykwarycznej, która zapewniłaby opłacalność transportu. Wykopy założyłem w celu odszukania wcześniejszych poziomów osadniczych i dla pozyskania ciekawszych eksponatów. To typowy tell.
– Tell?
– To archeologiczne sformułowanie. Pagórek utworzony przez kolejne warstwy, powstające skutkiem osiedlania się tu ludzi. Gruz, glina, śmieci…
– Rozumiem.
– Chcę również przekopać ujęcia wody tej osady. Wie pan, nasi przodkowie lubili wrzucać różności do nieczynnych już studzien.
– W mojej części świata na wsiach do dziś jest tak samo. – Lekarz uśmiechnął się lekko. – Kapitan wspominał o akwedukcie…
– Owszem, ale znalazłem i cembrowinę zasypanej piachem studni. Na razie zszedłem, z pomocą żołnierzy, dwa metry w głąb. Mam nadzieję, że za dwa lub trzy dni oczyścimy ją całkowicie. Ale zapraszam do magazynu, pokażę panu kilka ciekawostek.
W jednym z namiotów stał stos drewnianych skrzynek wypełnionych drobnymi przedmiotami, najwyraźniej wyszukanymi w ruinach. Uczony pokazywał gościowi gliniane lampki oliwne, jakieś lusterko z zaśniedziałego brązu, kilka obtłuczonych figurek z terakoty. Skórzewski starał się nie okazywać rozczarowania. Słysząc o wykopaliskach, wyobrażał sobie wielkie rowy w ziemi, dziesiątki robotników z łopatami, skarby przeszłości wydobywane na światło dzienne. Zamiast tego zobaczył trochę gruzu, dwa dołki oraz garść drobnych antyków.
Wieczorem zaszył się w namiocie. Zapalił świecę i w jej blasku dłuższą chwilę studiował swoje zapiski.
To na nic, myślał, zamykając brulion. Nigdy chyba nie zdołamy leczyć przewlekłych zakażeń bakteryjnych. Potrzebujemy nowych, mocniejszych leków. Leków, które wygubią bakcyle, ale nie zrujnują przy tym organizmu.
Szczepionki to ogromny krok do przodu, nie da się jednak zaszczepić wszystkich przeciw wszystkiemu. Poza tym to profilaktyka, owszem, potrzebna i przydatna, ale potrzebujemy też czegoś, by przywracać do zdrowia ludzi już chorych.
Zawinął się w gruby koc, zdmuchnął świecę i po chwili już spał. Sen, który przyszedł, był dziwny. Doktor szedł starożytną drogą, potem wspinał się na jakieś wzgórza. Znalazł strumyk dziwnej, mętnej, brązowej cieczy…
Obudził się w środku nocy. Wyszedł przed namiot i zapalił fajkę. Chłodny wiatr był przyjemną odmianą po upalnym dniu. Gdzieś daleko zawyło jakieś zwierzę. Uczony również nie spał, lecz wertował jakieś księgi, jego cień wyraźnie odcinał się na podświetlonym płótnie namiotu.