On kłamie, pomyślał Skórzewski. W czasach antycznych mogło tu żyć nie więcej niż kilkadziesiąt rodzin. Wioska na mało istotnym szlaku. Czasem zatrzymywała się tu jakaś karawana, ale mieszkańcy nie byli bogaci. Malutka świątynia, żadnych dekoracji, reliefów, nic… Można przekopać to miejsce po dziesięciokroć, lecz nie znajdzie się żadnych posągów, mozaik, dekorowanych waz, bo ich tu po prostu nie było i nie mogło być.
Pyknął kilka razy z fajki.
A jednak Dubois czegoś tu szuka, pomyślał, patrząc, jak naukowiec otwiera kolejny opasły wolumin.
Ranek spędził na badaniu żołnierzy. W zasadzie większość była zupełnie zdrowa. Nieliczne niedomagania wynikały z dawnych ran postrzałowych i innych kontuzji. O dziwo, żaden nie cierpiał na choroby weneryczne. Wreszcie przyszła pora złożyć wizytę w pobliskiej wiosce. Kapitan wziął dwóch ludzi i ruszyli starą rzymską drogą na północ.
Obozowisko znikło za wzgórzem. Przez kolejne dwie godziny posuwali się przez jałowy step, tylko od czasu do czasu mijając pojedyncze skupiska drzewek. Słońce wspinało się coraz wyżej i nieznośnie piekło.
– Jeśli tak jest tu w zimie, to co dzieje się latem? – odezwał się lekarz.
– Jest gorzej – westchnął któryś z legionistów.
– Założyliście obóz dość daleko od ludzkich siedzib – zauważył doktor.
– Owszem, ale nie ufam tym naszym sojusznikom – przyznał dowódca. – Wolę mieć ich w bezpiecznej odległości. Poza tym jesteśmy posterunkiem przygranicznym, w razie czego lepiej, aby pierwsze uderzenie wojsk tureckich trafiło w próżnię.
– Sądzi pan, że zechcą odbić Syrię?
– Kto ich tam wie… Nawojowałem się z nimi. Bitni są. Jest takie przysłowie: „Gdy tupniesz nogą, Arab się przestraszy, a Turek sięgnie po kindżał”. Przeczekamy spiekotę tu, w ruinach. – Kapitan wskazał wyciągniętą ręką rozwaliska domów rysujące się na zboczu pagórka.
Wioska musiała spłonąć jakieś dwadzieścia lat temu. Pustynia wolno zacierała ślady. Ciągle jeszcze widać było zwęglone belki stropów, a na spieczonej ziemi leżały skorupy potłuczonych naczyń. Okna i drzwi powyrywano z framug.
Zatrzymali się w jedynym budynku, który miał cały dach. Wewnątrz pierwotnie znajdował się spichlerz. W cieniu było przyjemnie i chłodno. Grube mury chroniły przed upałem. Rozkulbaczyli konie.
Tu także ktoś szalał, pod ścianą leżały resztki worków i beczek, połamane meble, potłuczone garnki…
– Orgia zniszczenia – mruknął Skórzewski.
– Teraz to nic, doktorze – odezwał się kapitan. – Gdy obejmowałem tu służbę w zeszłym roku, ludzkie kości walały się po chatach. Kazałem pozbierać i ot, pogrzebaliśmy. – Wskazał widoczny za oknem stos głazów ozdobiony drewnianym krzyżem.
– To nasi, chrześcijanie – dodał jeden z żołnierzy ponuro. – Jezydzi ich wyrżnęli. Wszystkich jak leci, nawet dzieci nie oszczędzili!
– Jezydzi? – nie zrozumiał Skórzewski.
– Nasi sojusznicy – wyjaśnił cierpko kapitan. – Żyje ich tu może kilkanaście tysięcy. Czciciele szatana… To ich znak. – Wskazał wydrapany na okopconej ścianie rysunek przypominający ptaka.
– Nigdy o nich nie słyszałem – stwierdził lekarz.
– Parszywa banda. – Dowódca wyjął z bukłaka zatyczkę i pociągnął łyk herbaty. – Umyślili sobie jakąś dziwną koncepcję, że niby Bóg wybaczył Lucyferowi i czczą diabła, nazywając go Tause Malak, Anioł – Paw czy jakoś tak. Uważają dumę i pychę za cnotę. Niewielu ich już zostało. I całe szczęście. Pech sprawił, że musimy współpracować. Nie wiem, czy z tą akurat bandą, czy z jakąś inną, ale mimo wszystko nieprzyjemnie…
Przeczekali najgorszy upał, napoili konie wodą z blaszanych baniek i byli gotowi ruszać dalej. Kolejne godziny w siodle, znowu kurz i upał…
Obozowisko wyglądało nędznie. Składało się z kilku chat, obok których rozbito namioty. Za płotkami plecionymi z chrustu pasły się kozy. Kobiety czerpały wodę ze studni. Kilka koni rżało na pastwisku.
– Tu właśnie mieszkają jezydzi. – Kapitan skrzywił się ostentacyjnie. – To najdalej na północ wysunięty teren, gdzie sięga nasza władza. Za tymi pagórkami już Turcja.
– Czciciele diabła – zamyślił się Skórzewski. – Zapewne inni mieszkańcy ich nie lubią?
– Tak. Dla nas jednak są pożyteczni, bo wie pan, jak to bywa na pograniczu. Czasem przemknie się jakaś grupka, wedrze w głąb kraju na kilkadziesiąt kilometrów, złupi kogoś, zabije i już pędzi stada kóz do siebie. Ja z moimi dwunastoma ludźmi upilnować mogę co najwyżej traktu. Bywa, że ruszamy w pościg, parę razy rabusie podeszli i usiłowali nas wziąć z zaskoczenia. A tak na co dzień mamy do pomocy jezydów. Wiedzą, że mają pilnować granicy, w zamian dostarczamy im amunicję, czasem inne towary i pozwalamy obdzierać trupy, jak kogoś dorwą.
– I pomyśleliście, że dla zacieśnienia współpracy przydałoby się też zapewnić sojusznikowi pomoc medyczną?
– A żeby pan wiedział. W zeszłym roku nawet im szczepienia załatwiliśmy, choć tanio nie było…
– Pozwolili się zaszczepić? – zainteresował się Skórzewski.
– A tak z jedna czwarta – westchnął kapitan. – Dowództwo nakazuje utrzymywać dobre kontakty, lecz mimo wszystko nie do końca nas lubią.
– Podejrzewam, że przejrzeli wasz sprytny plan, polegający na tym, by tubylcy pilnowali i podgryzali się nawzajem, oszczędzając wam roboty z pilnowaniem porządku – stwierdził lekarz z uśmiechem.
– Mam świadomość, że pozostajemy tu ciałem obcym… Nawet jeśli pod władzą Francji miejscowym żyje się lepiej, to z pewnością wielu tęskni do dawnych, dobrych czasów rabowania karawan i łupienia sąsiednich wsi.
Wjechali ostrożnie między namioty. Na ich spotkanie wyszło kilku starców. Witali się przyjaźnie, kalecząc nieco francuski.
Jest nas tylko czterech, myślał Skórzewski. Jeśli coś pójdzie nie tak, nie mamy szans. Żadnych.
Jednak trójka legionistów nie podzielała jego obaw. Spokojnie wymieniali powitania. Przybycie lekarza wywołało małą sensację. Zbadał trzech dogorywających na gruźlicę starców, obejrzał kilka kobiet cierpiących z powodu wola, wreszcie szejk zaprosił go do swojego brudnego namiotu.
– Mojego syna coś trawi – powiedział. – Chciałbym, żeby pan go obejrzał.
– Syna? – Lekarz przeniósł wzrok na rosłego młodzieńca.
– Młodszego – uściślił wódz wioski.
Zaraz też przyprowadzono wymizerowanego chłopca, mogącego liczyć sobie nie więcej niż dziesięć lat.
Doktor w skupieniu oglądał znamiona na barkach dziecka.
– Trąd? – zapytał stary.
– Zwykły liszaj, tylko że paskudny – wyjaśnił Skórzewski.
– Zatem nie ma ratunku, oszpeci go. – Szejk zasępił się jak chmura gradowa.
– Jest.
– Co? – Powleczone mgiełką oczy spojrzały bystro.
– Od kilku lat istnieje już lekarstwo. Maść, robią ją w Berlinie.
– Wiele tygodni drogi, ale pojadę. – Oczy starszego chłopaka zabłysły ogniem.
– Nie ma potrzeby. Dowolny szpital z pewnością jest w stanie sprowadzić lek na zamówienie. Najbliższy jest w Aleksandretcie. Jeśli tam się nie uda, jedźcie do Aleppo lub Damaszku i popytajcie w angielskich składach aptekarskich. Zapiszę wam nazwę oraz dawkowanie.
Wyszedł z namiotu i odetchnął świeżym powietrzem.
Ci ludzie umierają na choroby, które w Europie leczy się od ręki, myślał ponuro. Europejczycy zaś umierają na choroby, których nie potrafimy leczyć wcale. A na badania mogące przynieść rozwiązanie skąpi się pieniędzy.
Drugi z członków starszyzny, gnąc się w ukłonach, zapraszał na poczęstunek.