Выбрать главу
***

Gdy wracali, było już późno. Słońce niebawem miało zapaść za horyzont. Po całym dniu spędzonym w siodle Skórzewski czuł szaloną ochotę, by ułożyć się wreszcie i odpocząć.

– Piwa bym się napił – westchnął. – Takiego z piwnicy, dobrze schłodzonego…

– Mamy jedynie miejscowy trunek. Coś w rodzaju wina z daktyli – powiedział kapitan. Po nim też widać było zmęczenie. – Ale obawiam się, że będzie raczej ciepłe. Za to podjemy sobie czegoś dobrego, bo te ostre baranie szaszłyki do tej pory skaczą mi po żołądku…

– Nie żałowali przypraw, to fakt – przyznał któryś z żołnierzy. – A zaboli nas to danie raz jeszcze, gdy do latryny pójdziemy.

Roześmiali się.

Wyjechali na przełęcz, z której widać już było obozowisko. Namioty stały w karnym szeregu, między nimi płonęło ognisko. Kapitan uniósł do oczu lornetkę.

– Na kolację będzie chyba gulasz – zawyrokował. – A profesor jeszcze chyba kopie… Może znalazł coś ciekawego?

Konie ożywione widokiem domu podreptały żwawiej. Pół godziny później zmęczeni podróżni przekroczyli bramę posterunku. Zastępca kapitana dokonał przekazania dowodzenia nad obiektem. Ktoś zajął się końmi, napoił je i zaprowadził do zaimprowizowanej stajni. Kolacja była już niemal gotowa.

Wbrew przypuszczeniom kapitana nie podano gulaszu, ale przepyszny omlet oraz zrazy jagnięce, upieczone z ząbkami czosnku.

Profesor też zaraz nadszedł. Wyglądał na wyjątkowo zadowolonego i podekscytowanego. Skórzewski pomyślał, że pewnie Dubois znalazł coś interesującego, i ciekaw był, czy się pochwali.

Po posiłku znalazło się trochę daktylowego wina. Zasiedli w kręgu przy ogniu. Któryś z legionistów grał na drumli.

Po kolacji profesor zaprosił doktora i kapitana do swojego namiotu. Zajęli miejsca przy stole, nabili fajki.

– Panie doktorze, czy umiałby pan dokonać rozbioru chemicznego substancji? – zapytał uczony.

– Rozbioru chemicznego? W tych warunkach?

– Ma pan ze sobą całe laboratorium…

– To do produkcji niezbędnych leków – zaprotestował Skórzewski. – Poza tym co to za laboratorium? Tygiel do topienia w płaszczu wodnym, proste aparaty do destylacji. A w czym problem?

– Znalazłem coś dziwnego – mruknął archeolog. – Pamięta pan, jak mówiłem, że to ważna osada handlowa?

– Pamiętam.

– Kilka dni temu trafiłem wreszcie na studnię. Przekopałem ją do samego dna, lecz trafiłem jedynie na piasek zlepiony czymś dziwnym. Wygląda mi na jakąś skamieniałą maź…

– Mogę spróbować określić, co to było, ale tu trzeba by skomplikowanych metod analitycznych.

Uczony podszedł do skrzyni i wrócił ze słojem pełnym bryłek dziwnej czarnej substancji. Skórzewski wziął kawałek, potarł palcem i powąchał.

– Nie jest to asfalt ani ropa naftowa – zawyrokował. – Wydaje mi się, że to raczej jakiś bardzo stary, stężały olej. Gdy oglądałem w Petersburgu sekcje mumii egipskich, czasem bandaże były przesycone czymś podobnym.

– W studni nie było mumii. To zupełnie inny region świata – zaprotestował archeolog. – W tych stronach w ogóle nie konserwowano ciał zmarłych.

– Hmm… – Lekarz rzucił grudkę na ostrze kozika i umieścił je nad świecą. – Wie pan, tamte bituminy używane przy balsamowaniu ciała mają ładny zapach… A to nie bardzo.

Płomień liznął ziarenko. W powietrze uniosła się smużka dymu. Bryłka pachniała teraz jakby gorzkim piernikiem. Ujął niewielki kawałek i położył na dłoni. Pod wpływem ciepła jego ręki grudka stopiła się, zamieniając w maź.

– A niech mnie – szepnął. – Przecież jesteśmy kilkaset kilometrów od Kaukazu.

Oczy archeologa zabłysły. Skórzewski dotknął powierzchni językiem. Substancja była gorzka.

– Rozpuszcza się w wodzie – dodał profesor. – Niech pan powie, przybywa pan przecież z Rosji. Czy to mumio?

– Mumio albo coś niezwykle podobnego – przytaknął lekarz. – Tylko skąd, u licha, wzięło się tutaj?

– A co to takiego to mumio? – zainteresował się milczący dotąd kapitan. – Bo nazwa…

– Nazwa jest dość myląca – rzekł z uśmiechem Skórzewski. – Mumio to substancja, którą wydobywa się na Kaukazie, w Pamirze, Ałtaju i w górach Tien-Szan. Tamtejsze ludy stosują je od tysięcy lat jako lek na zranienia, stłuczenia, a także choroby wewnętrzne. Ponoć to istne panaceum. Słuchałem w Petersburgu wykładów na temat farmacji ludów z południa Imperium Rosyjskiego. W Europie mumio jest prawie nieznane. Grecki lekarz Dioskurides już w pierwszym wieku opisał zalety niezwykłej substancji wydobywanej w górach Persji.

– Ale co to właściwie jest, tak z chemicznego punktu widzenia? – zainteresował się wojskowy.

– Nie bardzo wiadomo. Jedni mówią, że skamieniały wosk górskich pszczół, inni – że miód czy olej, który przez tysiące lat wystawiony był na mróz i słońce.

– Znam pewną ormiańską legendę – odezwał się archeolog. – Wedle zapisanych w Biblii i apokryfach przekazów ziemia Edenu przesycona była wonnym oleum. Gdy ludzie zostali wygnani, rajski ogród popadł w zapomnienie. Z czasem nikt nie umiał już odszukać drogi do niego. Wonne oleum zastygło na wieczność.

– Inna legenda, nawiązująca do tradycji greckiej, mówi, iż Prometeusz za przekazanie ludziom wykradzionego bogom ognia przykuty został do skał Kaukazu. Tam drapieżny sęp po wieczność wyrywa mu kawałki wątroby. Łzy i krew herosa, spływając przez tysiąclecia po skałach, mieszały się i zastygały, tworząc panaceum, lek na wszystkie choroby – uzupełnił Skórzewski. – Podania górali z Tien-Szan przedstawiają jeszcze inną wersję. U zarania dziejów po świecie wędrowały butne i dumne olbrzymy, Devowie. Z czasem ogłosiły się półbogami. Prawdziwi bogowie, nie mogąc znieść ich pychy, stworzyli człowieka, istotę drobną i niepozorną, która jednak zepchnęła gigantów w zimne, jałowe góry. Olbrzymy z rozpaczy obróciły się w kamień, ale w głębi masywów pozostały ich żywe dusze. Gdy istoty te płaczą nad swym upadkiem, łzy wykraplają się na powierzchni skał i zastygają w postaci życiodajnego balsamu.

– Ale skąd to, u licha, tutaj? – zdziwił się kapitan.

– Nie wiem. Może to tylko coś podobnego. Na przykład nieprawdopodobnie stara oliwa – powiedział doktor. – Albo olejek zapachowy, który zastygł i skamieniał. Może to, co pan rozkopał, profesorze, to nie studnia, tylko podziemna cysterna na oliwę?

– Wykluczone.

– A może – dumał dalej Skórzewski – w czasach na przykład Imperium Rzymskiego były tu wielkie składy mazideł i pachnideł? I ktoś, dajmy na to, w okresie wypraw krzyżowych, wykopał tę dziurę, by odzyskać resztki, które po zniszczeniu składów wsiąkły w piach?

Archeolog łypnął okiem i zamyślił się.

– Może uniwersytet w Bejrucie lub Damaszku zrobi panu analizę – podsunął Skórzewski.

– Ale może to być mumio? – myśli profesora nadal krążyły wokół zagadkowego specyfiku.

– Trudno powiedzieć, widziałem je tylko kilka razy w życiu. Lekarze w Rosji eksperymentowali z nim, jednak dla większości autorytetów medycznych to tylko zabobon i kurfuszerstwo.

Na twarzy uczonego odmalowało się głębokie zadowolenie, jakby potwierdzały się jego teorie.

– Pora na mnie. – Kapitan wstał od stołu. – Gawędzi się przyjemnie i ciekawych rzeczy się dowiaduję, ale trzeba skontrolować warty.

Wyszedł z namiotu.

– Dużo tam tego w dole zostało? – zapytał Skórzewski.

– Prawie nic – powściągliwie odpowiedział archeolog. – Bryłki tworzyły coś w rodzaju spękanej skorupy grubości pół centymetra i szerokiej na dwie dłonie, ale pokład ciągnie się z północy na południe i z pewnością sięga dalej. To nie studnia, lecz coś w rodzaju kopalni. Ktoś wykopał szyb, a potem chodnik w ślad za złożem. To, co mam, wyskubałem spod litej skały na jego końcu.