– Kim ty jesteś!? – zapytał lekarz.
Gdy spojrzał w stronę chłopca, ten już zniknął. Skórzewski wyjrzał przed namiot, lecz w ciemnościach nikogo nie dostrzegł. Wrócił i spojrzał na nieoczekiwany prezent leżący na stoliku. Uniósł owoc do góry… Kropla soku spłynęła mu po palcu. Strząsnął ją na ziemię.
– Tak po prostu? – zdziwił się. – Weszli i zerwali… Gdzie gniew Boży? W dodatku to czciciele diabła! Do Damaszku daleko. Nie zdążyliby jeszcze wrócić. To wszystko kłamstwa.
A potem uchylił płótno i cisnął brzoskwinię daleko w ciemność.
Ocknął się, jęcząc z bólu. Spojrzał na swoją dłoń i momentalnie rozbudził się całkowicie. Dniało. W słabym świetle przedświtu lekarz ujrzał, że cały kciuk ma zaczerwieniony. Skórę znaczyły bąble jak od oparzenia. Przypomniał sobie natychmiast nocną wizytę.
– Sen? Czy może… – Rozważania przerwał nieoczekiwany huk.
Doktor, weteran wielu bitew, zareagował instynktownie. Padł natychmiast na ziemię. Upiorny łomot i gwizd poraził mu uszy. Ktoś wypruł serię z karabinu maszynowego!? Przywarł do klepiska, wczołgał się między skrzynki. Rozległo się kilka wystrzałów, parę zabłąkanych kul przebiło płótno namiotu i świsnęło mu wysoko nad głową.
Napad na strażnicę! – przemknęło mu przez głowę. Rabusie karawan zaskoczyli legionistów, wybiją nas tu do nogi!
Doczołgał się do torby i wymacał rewolwer. Odbezpieczył. Na zewnątrz odezwały się francuskie karabiny. Widocznie pierwszy atak został odparty. Trzeba iść i pomóc, każda para rąk na wagę złota. Już miał się podnieść, gdy znów ktoś wypruł z kulomiotu. Nastała cisza przerywana jedynie gwizdkami. Skórzewski nie znał legionowych komend. Obrońcy przegrupowywali się? Do namiotu wpadł kapitan Jules.
– Żyje pan?
– Tak – sapnął. – Już jestem do dyspozycji. – Uniósł broń.
– Proszę zostawić tę armatę i szybko się zbierać. Potrzebna pańska pomoc! Mamy rannych!
Otumaniony wsunął spluwę do kieszeni, złapał torbę i wybiegł przed namiot. Dniało. Na przedpolu obozu leżało kilkanaście zabitych koni i liczne trupy ludzi w białych burnusach.
Tak to jest, jak się na karabin maszynowy idzie z jednostrzałowymi kapiszonowymi flintami, pomyślał z nieoczekiwanym smutkiem.
Dwaj legioniści krążyli między ciałami, przyglądając się zabitym i przeszukując sakwy przytroczone do siodeł.
– Kto… – zaczął lekarz.
– Nasi tak zwani sojusznicy – parsknął kapitan. Dwaj żołnierze byli ranni. Jeden otrzymał postrzał w ramię. Na szczęście, kość pozostała nienaruszona. Skórzewski odkaził ranę, wyjął kulę i pospiesznie założył opatrunek. Drugiemu pocisk urwał kawał ucha. Lekarz założył szew na małżowinę.
– Czyli, można powiedzieć, odparliście ich niemal bez strat własnych – stwierdził wesoło, przecinając nić.
– Profesor nie żyje – powiedział kapitan poważnie.
– Co!?
Uczony leżał w namiocie. Skórzewski widział wcześniej wiele trupów, ale to, co ujrzał, wprawiło go w kompletne zdumienie. Twarz poczerniała i napuchła, siny język zwisał bezwładnie z ust. Wytrzeszczone oczy wpatrywały się w sufit.
– Co pan o tym sądzi? – zapytał wojskowy.
– Trucizna. Potwornie silna trucizna…
W tym momencie przypomniał sobie o poparzonym kciuku.
– Chłopak! – syknął. – To on go otruł. Brzoskwinią!
– Merde! – zaklął kapitan. – U pana też był? Bo do mnie przylazł i bredził coś, że chce mi podarować owoc zerwany w ogrodzie Eden.
– Tak.
– I co pan zrobił z owocem? A, już wiem. Wyrzucił pan. Jeden z koni znalazł i zdechł…
– Owszem. A pan?
– Zgłupiałem, takie to było nieoczekiwane. Nawet nie wezwałem wartowników, choć przecież trzeba było dzieciaka zatrzymać. Pomyślałem, że zastanowię się nad tym rano, więc zawinąłem w szmatkę i schowałem. Chodźmy to obejrzeć.
Z owocu została tylko jakaś cuchnąca breja.
To logiczne, dumał Skórzewski. Ja i profesor wiedzieliśmy, kapitana mogli podejrzewać, że został przez nas dopuszczony do sekretu. Jesteśmy najważniejsi, więc trzeba wyeliminować nas przed atakiem. Paru rzeczy jednak nie przewidzieli. Na przykład tego, że na posterunku ukryty jest karabin maszynowy…
Musieli nas podsłuchiwać, rozważał, gdy żołnierze kopali grób dla pechowego archeologa. Zorientowali się, że wiemy, że się domyślamy… Oni tego pilnują. Pilnują ogrodu, czy może tego, co zeń zostało. Poszli tam i zerwali trzy owoce. Nie zrywali ich ani z drzewa życia, ani z drzewa poznania. Najwidoczniej rośnie tam także drzewo śmierci… Wysłali chłopaka. Profesor zjadł brzoskwinię i umarł. Ja wyrzuciłem swoją w ciemność. Kapitan schował na później i to uratowało mu życie. Rano jezydzi przyjechali dokończyć dzieła. A może to zwykłe zatrute brzoskwinie? Trucizna spowodowała szybki rozkład miąższu… Gdyby mieli prawdziwe owoce, czy musieliby jechać do Damaszku po maść dla chorego?
Ktoś zaintonował modlitwę i już po chwili grudy ziemi pokryły ciało naukowca.
– Wysłałem człowieka, aby nadał sygnały do garnizonu w Aleppo. – Kapitan wskazał radiotelegrafistę wdrapującego się na wzgórze. – Gdy tylko przybędą posiłki, spalimy wioskę.
– Kiedy?
– Jeśli wyruszą natychmiast, będą tu jeszcze wieczorem. Musimy utrzymać się do tego czasu. Jutro to my przejmiemy inicjatywę.
– I wszystkich wymordujecie? – spytał Skórzewski z przerażeniem.
– Bynajmniej. Kobiety i dzieci, za wyjątkiem tego przeklętego chłopaka, oszczędzimy. A co do reszty, kto się podda, tego odstawimy do garnizonu. Tam wyduszą z nich prawdę. Kto nas atakował, kto wpadł na ten pomysł… I dopiero po procesie powiesimy na postrach innym. No, chyba że będą stawiać opór.
– Na pewno będą – westchnął doktor.
– Wojna. – Legionista wzruszył ramionami.
Skórzewski stał na stosie gruzu antycznej osady, patrząc, jak ekspedycja karna posuwa się starożytną drogą na północ. W obozie zostało tylko pięciu nieznanych mu żołnierzy. Wszyscy ludzie kapitana Jules’a ruszyli wy – równywać porachunki. Wśród tych, którzy przyjechali z garnizonu, było dwóch młodych lekarzy. Uznali, że Skórzewski nie będzie potrzebny. Nie upierał się. Spodziewał się niezłej jatki, a już parę razy w życiu widział takie rzeczy. A co najważniejsze, miał inne plany.
Wartownicy nie zwracali uwagi na lekarza. Prawdę powiedziawszy, niewiele ich obchodziło. Zasiedli w cieniu, zaparzyli sobie kawę i paląc papierosy, grali w karty. Doktor wyszedł na przedpole z łopatą na ramieniu i zawiniątkiem pod pachą. Trupy napastników ułożono rzędem, ale jeszcze ich nie pogrzebano. Wybrał ciało człowieka mniej więcej w swoim wieku, o zbliżonej karnacji i budowie. Rozebrał trupa, naciągnął nań swoje zapasowe ubranie. Obok mogiły pechowego archeologa wykopał dół. Zepchnął tam zwłoki. Następnie polał twarz i ręce nieboszczyka silnie podgrzanym roztworem nasyconym sody kaustycznej. Odczekał kwadrans, by reakcja chemiczna solidnie zniekształciła rysy, a potem zasypał grób i uformowawszy kopiec, wetknął weń krzyż.
Nawet jeżeli rozkopią, powinni dać się nabrać, pomyślał. Choć na jakiś czas, zanim się doliczą zabitych…
Osiodłał swojego konia. Wszedł do namiotu profesora. Skrzynie z antykami stały nietknięte. Otworzył jedną z nich i wydobył słój pełen kawałków mumio.
– Przepraszam – powiedział pod adresem nieboszczyka. – Ale tobie to już i tak niepotrzebne, a ja, jeśli uda mi się to spieniężyć, będę miał za co przez dwa lata finansować badania…