Выбрать главу

Nie mógł znaleźć tej kierownicy, bo siedział na tylnym siedzeniu.

* * *

Ktoś budził Billy’ego potrząsając go za ramię. Billy wciąż jeszcze był pijany i zły, że ukradziono mu kierownicę. Ocknął się znów na drugiej wojnie światowej, na tyłach Niemców. Potrząsał nim Roland Weary, trzymając go za klapy kurtki polowej. Wyrżnął Billym o drzewo, a potem odciągnął go od pnia i pchnął w kierunku, w którym miał iść dalej o własnych siłach.

Billy stanął i potrząsnął głową.

— Idźcie sami — powiedział.

— Co?

— Idźcie dalej sami. Mnie tu dobrze.

— Co mówisz?

— Nie martwcie się o mnie.

— Jezu Chryste, nie jesteś chyba chory? — powiedział Weary przez kilka warstw wilgotnego szalika przysłanego z domu. Billy nigdy nie widział jego twarzy. Kiedyś próbował ją sobie wyobrazić i wyszła mu kijanka w kulistym akwarium.

Weary kopał i popychał Billy’ego przez ćwierć mili. Zwiadowcy czekali na nich w korycie zamarzniętego strumienia. Słyszeli psa. Słyszeli nawoływania ludzi brzmiące jak okrzyki myśliwych, którzy dobrze wiedzą, gdzie szukać zwierzyny.

Brzegi strumienia były na tyle wysokie, że zwiadowcy mogli stać, pozostając w ukryciu. Billy pokracznie zsunął się z brzegu, a za nim nadszedł Weary, rozgrzany, dzwoniąc, szczękając i brzęcząc.

— Mam go, chłopcy — powiedział Weary. — Nie chce żyć, ale my go zmusimy. A kiedy się stąd wydostaniemy, to będzie pamiętał, że zawdzięcza życie trzem muszkieterom.

Zwiadowcy po raz pierwszy usłyszeli, że Weary myśli o nich i o sobie jako o trzech muszkieterach.

Billy Pilgrim zaś wyobrażał sobie tam, w korycie potoku, że bezboleśnie zamienia się w parę. Gdyby go choć na chwilę pozostawiono w spokoju, myślał, to nikomu już nie sprawiałby kłopotu. Wyparowałby i unosił się wśród wierzchołków drzew.

Gdzieś w oddali rozlegało się szczekanie wielkiego psa. Na tle zimowej ciszy głos jego, zwielokrotniony przez strach i echo, rozbrzmiewał jak ogromny gong.

* * *

Osiemnastoletni Roland Weary wcisnął się między dwóch zwiadowców i położył im na ramionach ciężkie łapy. — I cóż zrobią trzej muszkieterowie teraz? — spytał.

Billy Pilgrim przeżywał urocze halucynacje. Miał na sobie suche, ciepłe, białe skarpety i ślizgał się po posadzce sali balowej. Tysiące widzów biły brawo. To nie była podróż w czasie. Coś takiego nigdy się nie zdarzyło i nigdy się nie zdarzy. Były to przedśmiertne majaki młodego człowieka, który miał trzewiki pełne śniegu.

Jeden ze zwiadowców opuścił głowę, pozwalając ślinie spłynąć na ziemię. Drugi zrobił to samo. Badali nieskończenie drobne efekty splunięcia na śnieg i historię. Obaj byli szczupli i zgrabni. Bywali już niejednokrotnie poza niemieckimi liniami — żyjąc jak leśne zwierzęta od chwili do chwili w zbawczym strachu, myśląc bez udziału mózgu, samymi tylko rdzeniami pacierzowymi.

Teraz obaj uwolnili się z czułych objęć Weary’ego. Powiedzieli, żeby on i Billy poszukali kogoś, komu będą mogli się poddać. Zwiadowcy mieli dość ciągłego czekania na nich.

I zostawili Weary’ego i Billy’ego na lodzie.

* * *

Billy Pilgrim ślizgał się w swoich skarpetach dalej, wykonując ewolucje, które większość ludzi uznałaby za niemożliwe — zataczał kręgi, zatrzymywał się w miejscu i tak dalej. Nadal słychać było brawa, ale ich ton uległ zmianie, gdyż halucynacje ustąpiły miejsca podróży w czasie.

Billy już się nie ślizgał, lecz stał na mównicy w chińskiej restauracji w Ilium, stan Nowy Jork, wczesnym popołudniem na jesieni 1957 roku. Odbywało się zebranie Klubu Lwów, zgotowali mu gorącą owację. Wybrano go właśnie prezesem i musiał przemówić. Był sztywny ze strachu i uważał, że popełniono koszmarny błąd. Wszyscy ci zamożni, solidni mężczyźni za chwilę przekonają się, że wybrali śmiesznego przybłędę. Usłyszą jego drżący, cienki głos, jaki miał w okresie wojny. Przełknął ślinę świadom, że jego organ głosowy ma siłę gwizdka wyciętego z wierzbowej gałązki. Co gorsza, nie miał nic do powiedzenia. Zgromadzenie ucichło. Wszyscy byli różowi i rozpromienieni.

Billy otworzył usta, z których wydobył się głęboki, wibrujący ton. Jego głos był wspaniałym instrumentem. Opowiadał dowcipy, po których sala pokładała się ze śmiechu. Potem uderzył w ton powagi, potem znów opowiadał dowcipy i zakończył nutą pokory. Ten cud miał swoje wyjaśnienie: Billy ukończył kurs krasomówstwa.

A potem znowu znalazł się w łożysku zamarzniętego strumienia i Roland Weary zabierał się do dawania mu wycisku.

* * *

Weary pałał tragicznym gniewem. Znowu dostał kopniaka. Wepchnął pistolet do kabury. Wsunął do pochwy sztylet z trójgraniastym ostrzem i rowkami do krwi na wszystkich trzech powierzchniach. A potem potrząsnął Billym z całej siły, zagrzechotał jego szkieletem, wyrżnął nim o brzeg.

Weary ujadał i skamlał pod warstwami swego domowego szalika. Bełkotał coś na temat poświęceń, jakie robił dla Billy’ego. Rozwodził się nad pobożnością i bohaterstwem trzech muszkieterów, które przedstawiał w najbardziej jaskrawych i namiętnych barwach, rozwodził się nad ich cnotą i wielkodusznością, nad nieprzemijającą sławą, jaką się okryli, i nad ich zasługami wobec chrześcijaństwa.

Było wyłączną winą Billy’ego, jak twierdził Weary, że ta wspaniała jednostka bojowa przestała istnieć, i Billy musi teraz za to zapłacić. Palnął Billy’ego sierpowym w szczękę, zwalając go na pokryty śniegiem lód. Billy upadł na czworaki i Weary kopnął go w żebra, przewracając na bok. Billy usiłował zwinąć się w kłębek.

— Takich nie powinni w ogóle brać do wojska — powiedział Weary.

Billy mimo woli wydawał konwulsyjne dźwięki, bardzo przypominające śmiech.

— Uważasz, że to śmieszne, co? — spytał Weary i zaszedł go od tyłu. W czasie szarpaniny kurtka, koszula i podkoszulek Billy’ego podjechały do góry, odsłaniając nagie plecy. Żałosne paciorki jego kręgosłupa znajdowały się w odległości kilku cali od czubków polowych butów Weary’ego.

Weary zamachnął się prawą nogą, celując w kręgosłup, w tę rurkę zawierającą tyle ważnych dla Billy’ego przewodów. Miał zamiar rozwalić tę rurkę.

I wtedy zauważył, że ma widzów. Z wysokiego brzegu przyglądało im się pięciu niemieckich żołnierzy i alzacki owczarek na smyczy. Niebieskie oczy żołnierzy zdradzały najzupełniej cywilną ciekawość, dlaczego jeden Amerykanin usiłuje zamordować innego Amerykanina tak daleko od kraju i dlaczego ofiara się śmieje.

3

Niemcy wraz z psem przeprowadzali operację wojskową znaną pod zabawną nazwą, która mówi sama za siebie. Jest to przedsięwzięcie rzadko opisywane ze szczegółami, przedsięwzięcie, którego sama nazwa napotkana w komunikatach wojennych lub w podręczniku historii kojarzy się licznym entuzjastom wojny z zaspokojeniem seksualnym. W wyobraźni miłośników wojen jest to cudownie łagodna gra miłosna po orgazmie zwycięstwa. Nazywa się przeczesywaniem terenu.

Pies, którego głos rozlegał się tak groźnie w zimowym krajobrazie, to była suka. Miała podkulony ogon i drżała na całym ciele. Została tego ranka wypożyczona od gospodarza. Nigdy dotychczas nie brała udziału w wojnie. Nie miała pojęcia, na czym ta zabawa polega. Nazywała się Princessa.

* * *

Dwaj Niemcy byli prawie dziećmi. Towarzyszyli im dwaj sterani życiem starcy, zaślinieni i bezzębni jak karpie. Byli to folkszturmiści, uzbrojeni i umundurowani w rzeczy ściągnięte ze świeżo poległych prawdziwych żołnierzy. Zdarza się. Byli wieśniakami zza niemieckiej granicy, która przechodziła tuż obok.