Выбрать главу

Billy spojrzał w głąb ulicy i zobaczył nowy samochód marki Buick Riviera zaparkowany o kilkadziesiąt jardów dalej. Siedział w nim jakiś człowiek i Billy domyślił się całkiem słusznie, że jest to facet, który wynajął tych nieszczęśników do pracy. Billy obserwował kaleki oraz ich szefa, nie przestając ani na chwilę płakać. Tymczasem dzwonek przy drzwiach dzwonił jak oszalały.

Billy przymknął oczy i zaraz znów je otworzył. Łzy leciały mu nadal, ale znalazł się z powrotem w Luksemburgu. Maszerował drogą wraz z innymi jeńcami. Tym razem łzy wyciskał mu zimowy wiatr.

* * *

Billy, od momentu kiedy go wepchnięto w krzaki celem zrobienia zdjęcia, widział ognie Świętego Elma, rodzaj elektronicznego promieniowania wokół głów swoich towarzyszy i konwojentów. Występowało ono również na czubkach drzew i na szczytach dachów Luksemburga. Było to bardzo piękne.

Wędrował z rękami założonymi za głowę, podobnie jak i pozostali Amerykanie. Podrygiwał przy tym w górę i w dół, w górę i w dół. Raz wpadł niechcący na Rolanda Weary’ego i powiedział: „Najmocniej przepraszam.”

Weary również miał łzy w oczach. Płakał, ponieważ potwornie bolały go nogi. Drewniaki zmieniły jego stopy w dwa krwawe befsztyki.

Na każdym skrzyżowaniu do grupy, w której szedł Billy, dołączano nowych Amerykanów z rękami założonymi za głowy i z aureolami. Billy wszystkich witał uśmiechem. Płynęli jak woda, cały czas w dół, aż dotarli do głównej szosy idącej dnem doliny. Doliną płynęła Missisipi upokorzonych Amerykanów. Dziesiątki tysięcy amerykańskich jeńców wlokło się na wschód z rękami splecionymi za głową. Słychać było westchnienia i jęki.

* * *

Billy i jego grupa dołączyli do rzeki upokorzonych. Późnym popołudniem wyjrzało zza chmur słońce. Amerykanie nie byli sami na drodze. Drugą połową szosy parł na zachód strumień pojazdów wiozących niemieckie rezerwy na front. Niemcy byli brutalni, ogorzali, zarośnięci. Mieli zęby jak klawiatura fortepianu. Byli obwieszeni taśmami do karabinów maszynowych, palili cygara i żłopali alkohol. Odgryzali ogromne kęsy kiełbasy i bawili się granatami w kształcie tłuczków do kartofli.

Jakiś żołnierz w czarnym mundurze urządził sobie na czołgu jednoosobową ucztę na swoją cześć. Po drodze pluł na Amerykanów. Jego plwocina trafiła Rolanda Weary’ego w ramię, obdarzając go mieszaniną flegmy, krwawej kiszki, tytoniu i sznapsa.

* * *

Billy przeżywał niezwykle interesujące popołudnie. Tyle tu było do oglądania — betonowe przeszkody zwane zębami smoka, różne machiny do zabijania oraz trupy z bosymi, sinożółtymi stopami. Zdarza się.

Podrygując w górę i w dół, w górę i w dół, Billy objął czułym spojrzeniem jasnozielony wiejski dom, upstrzony śladami kul. W przekrzywionych drzwiach stał niemiecki pułkownik ze swoją dziwką, która nie zdążyła się umalować.

Billy wpakował się na Weary’ego, który krzyknął przez łzy:

— Jak leziesz? Jak leziesz?

Droga wspinała się teraz na niewielkie wzgórze. Kiedy weszli na jego szczyt, nie znajdowali się już w Luksemburgu. Byli w Niemczech.

* * *

Na granicy ustawiono kamerę filmową, aby utrwalić sławne zwycięstwo. Kiedy przechodzili Billy i Weary, dwaj cywile w niedźwiedzich futrach stali oparci o kamerę. Taśma skończyła im się już dawno temu.

Jeden z nich wyłowił z tłumu na sekundę twarz Billy’ego i znowu nastawił kamerę na nieskończoność. W nieskończoności widać było malutki obłoczek dymu. Toczyła się tam bitwa. Ginęli ludzie. Zdarza się.

Zaszło słońce i Billy podrygiwał teraz w miejscu na rampie kolejowej. Czekały tam nieskończone rzędy bydlęcych wagonów, które przywiozły rezerwy na front. Teraz miały zabrać jeńców w głąb Niemiec. Światła latarek wykonywały szaleńczy taniec.

* * *

Niemcy podzielili jeńców w zależności od stopni wojskowych. Dali sierżantów do sierżantów, majorów do majorów i tak dalej. Obok Billy’ego stała akurat gromadka pułkowników. Jeden z nich był chory na obustronne zapalenie płuc. Miał wysoką temperaturę i zawroty głowy. Ponieważ rampa zapadała się i krążyła wokół niego, usiłował utrzymać równowagę wpatrując się w oczy Billy’ego.

Pułkownik długo kasłał, a potem zwrócił się do niego z pytaniem:

— Czy jesteś jednym z moich chłopców?

Ten człowiek stracił cały pułk, około czterech i pół tysiąca ludzi. Wielu z nich to były prawie dzieci. Billy nie odpowiedział. Pytanie wydało mu się bez sensu.

— Z jakiej jesteś jednostki? — spytał pułkownik i rozkasłał się na długo. Przy każdym wdechu jego płuca szeleściły jak woskowany papier.

Billy nie pamiętał nazwy swojej jednostki.

— Czy jesteś z czterysta pięćdziesiątego pierwszego?

— Z czego czterysta pięćdziesiątego pierwszego? — spytał Billy.

Zapanowało milczenie.

— Z pułku piechoty — powiedział wreszcie pułkownik.

— Aha — powiedział Billy Pilgrim.

* * *

Znowu zapadła długa chwila milczenia, w czasie której pułkownik umierał powoli, tonąc na stojąco. A potem krzyknął ochryple.

— Chłopcy, to ja, Dziki Bob!

Zawsze pragnął, aby jego żołnierze nazywali go Dzikim Bobem.

Żaden z ludzi, którzy go słyszeli, nie służył w jego pułku, z wyjątkiem Rolanda Weary’ego, ale Weary nie zwrócił na to uwagi. Weary nie mógł myśleć o niczym prócz swoich obolałych stóp.

Pułkownikowi jednak zdawało się, że po raz ostatni przemawia do swoich ukochanych żołnierzy, i mówił, że nie mają się czego wstydzić, że całe pole bitwy jest usłane zabitymi Niemcami, którzy dużo by dali za to, żeby nigdy nie słyszeć o czterysta pięćdziesiątym pierwszym. Powiedział, że po wojnie zorganizuje spotkanie żołnierzy pułku w swoim rodzinnym mieście, to jest w Cody, w stanie Wyoming. Obiecywał piec na rożnie całe cielęta.

Mówiąc przez cały czas wpatrywał się Billy’emu w oczy i cała ta jego gadanina odbijała się echem wewnątrz czaszki Billy’ego.

— Niech Bóg ma was w swojej opiece! — powiedział pułkownik i echo powtarzało te jego słowa bez końca. A potem dodał:

— Jeśli będziecie kiedyś w Cody, w stanie Wyoming, wystarczy spytać tylko o Dzikiego Boba.

Byłem tam. I mój przyjaciel z wojny Bernard V. O’Hare także.

* * *

Billy Pilgrim został załadowany do wagonu wraz z wieloma innymi szeregowcami. Rozdzielono ich z Rolandem Wearym. Weary trafił do innego wagonu w tym samym pociągu.

W rogach wagonu, pod dachem, były wąskie okienka. Billy stał pod jednym z nich i kiedy tłum zaczął napierać, wszedł na ukośną belkę w narożniku, aby zrobić miejsce. W ten sposób jego oczy znalazły się na poziomie okienka i mógł widzieć pociąg stojący na sąsiednim torze.

Niemcy wypisywali na wagonach niebieską kredą liczbę osób w każdym wagonie, ich stopień wojskowy, narodowość i datę załadowania. Inni Niemcy zabezpieczali zamknięcia wagonów drutem, gwoździami i innym złomem, jaki można znaleźć przy torach. Billy słyszał, że ktoś pisze również na jego wagonie, ale piszącego nie widział.

Większość szeregowców w wagonie to byli bardzo młodzi chłopcy, na pół jeszcze dzieci. Jednak w rogu obok Billy’ego znalazł się były włóczęga, który miał już czterdziestkę.