Po powrocie bombowców do bazy wyładowano z nich stalowe cylindry i odesłano je z powrotem do Stanów Zjednoczonych Ameryki, gdzie pracujące dzień i noc fabryki rozmontowywały cylindry, rozdzielając ich niebezpieczną zawartość na minerały. Szczególnie wzruszało to, że pracę wykonywały prawie same kobiety. Potem minerały rozsyłano do specjalistów w różnych odległych okolicach. Ich zadaniem było ukryć je pod ziemią w tak sprytny sposób, żeby już nikomu nie zrobiły krzywdy.
Amerykańscy lotnicy oddali swoje mundury i zmienili się w zwykłych uczniaków. I Hitler też zmienił się w niemowlę, jak przypuszczał Billy Pilgrim, choć tego nie było już w filmie. Billy kontynuował tylko myśl filmu. Wszyscy zmienili się w dzieci i cała ludzkość bez wyjątku brała udział w biologicznym spisku, aby wydać parę doskonałych ludzi — Adama i Ewę.
Billy obejrzał film wojenny od końca do początku, potem od początku do końca, a potem był już czas, aby wyjść do ogródka na spotkanie latającego talerza. Wyszedł więc na dwór, miażdżąc swoimi sinożółtymi stopami wilgotną sałatę trawnika. Przystanął i pociągnął łyk szampana bez gazu. Smakował jak lemoniada. Billy nie podnosił wzroku w górę, chociaż wiedział, że jest tam latający talerz z Tralfamadorii. Zdąży go sobie obejrzeć z zewnątrz i od wewnątrz, zdąży też obejrzeć planetę, z której przyleciał, zdąży.
Usłyszał w górze coś jakby melodyjny krzyk sowy, tylko że to nie była wcale muzykalna sowa. Był to latający talerz z Tralfamadorii, który poruszał się zarazem w czasie i przestrzeni i dlatego wyłonił się przed Billym jakby z nicości. Gdzieś w oddali słychać było ujadanie dużego psa.
Talerz miał sto stóp średnicy i liczne okienka na obwodzie. W okienkach pulsowało purpurowe światło. Jedyny dźwięk to był ten sowi śpiew. Talerz zatrzymał się nad Billym i zamknął go w snopie pulsującego purpurowego światła. Teraz rozległ się odgłos jakby pocałunku i otworzył się hermetyczny luk w spodzie pojazdu. Wijąc się wypadła stamtąd drabinka ozdobiona kolorowymi światełkami, jak diabelski młyn.
Wola Billy’ego była sparaliżowana przez miotacz specjalnych promieni, skierowany na niego z okienka. Poczuł, że musi schwycić dolny szczebel wijącej się drabinki, co też zrobił. Drabinka była naelektryzowana i dłonie Billy’ego przywarły do niej z wielką siłą. Został wciągnięty do śluzy powietrznej i automat zamknął dolny właz. Dopiero wtedy nawinięta na bęben drabinka pozwoliła mu zwolnić uchwyt. I dopiero wtedy mózg Billy’ego zaczął na nowo funkcjonować.
W ścianie mieścił się głośnik i dwa wzierniki, za którymi widać było żółte oczka. Tralfamadorczycy nie posiadali strun głosowych. Porozumiewali się drogą telepatii. Z Billym mogli rozmawiać dzięki pośrednictwu komputera i czegoś w rodzaju organów elektrycznych, które naśladowały wszystkie dźwięki ziemskiej mowy.
— Witamy na pokładzie, panie Pilgrim — odezwał się głośnik. — Czy ma pan jakieś pytania?
Billy oblizał wargi, zastanowił się chwilę i wreszcie spytał:
— Dlaczego akurat ja?
— To bardzo ziemskie pytanie, panie Pilgrim. Dlaczego pan? A dlaczego my? A dlaczego w ogóle cokolwiek? Ponieważ ta chwila po prostu jest. Czy widział pan kiedyś owady uwięzione w bursztynie?
— Widziałem.
Billy miał nawet na biurku przycisk do papierów, który był kawałkiem oszlifowanego bursztynu z trzema biedronkami w środku.
— Oto więc, panie Pilgrim, jesteśmy wszyscy razem uwięzieni w bursztynie danej chwili. Taka rzecz jak „dlaczego” nie istnieje.
Billy’ego uśpiono dodając jakiegoś gazu do powietrza, którym oddychał. Przeniesiono go do kabiny i przywiązano do żółtej kanapy ukradzionej z magazynów Searsa i Roebucka. Ładownia latającego talerza była zawalona wszelkim kradzionym dobrem, które później miano wykorzystać przy urządzaniu wybiegu dla Billy’ego w Zoo na Tralfamadorii.
Potworne przyśpieszenie przy odlocie z Ziemi skręciło senne ciało Billy’ego, zniekształciło jego rysy i wyrzuciło go z czasu, przenosząc z powrotem na wojnę.
Kiedy odzyskał przytomność, nie znajdował się już na pokładzie latającego talerza. Był znowu w bydlęcym wagonie jadącym przez Niemcy.
Jedni wstawali z podłogi, inni kładli się na ich miejsce. Billy również miał zamiar się położyć. Byłoby cudownie móc zasnąć. W wagonie panował czarny mrok, na dworze również było czarno. Wagon toczył się z szybkością chyba dwóch mil na godzinę. Nigdy jej nie przekraczał. Między stukami na złączach szyn upływały długie chwile. Słychać było stuk, potem mijał rok i rozlegał się następny stuk.
Pociąg często stawał, aby przepuścić naprawdę ważne pociągi pędzące z hukiem i gwizdem. Stawał też na bocznicach koło obozów, zostawiając przy każdym kilka wagonów. Pełznął w ten sposób przez Niemcy, coraz to krótszy i krótszy.
Billy zaczął bardzo ostrożnie opuszczać się na podłogę, przytrzymując się ukośnej belki w narożniku, aby wydać się lekkim jak piórko tym, między których chciał się wcisnąć. Wiedział, że musi być prawie bezcielesny, kiedy się kładzie. Zapomniał, dlaczego tak jest, ale zaraz mu przypomniano.
— Pilgrim — powiedział człowiek, do którego się dopasowywał — czy to ty?
Billy nie odpowiedział, tylko ułożył się bardzo grzecznie i zamknął oczy.
— Do jasnej cholery — powiedział ten sam człowiek. — Przecież to ty.
Człowiek usiadł i brutalnie obmacał Billy’ego rękami.
— Tak, to ty. Spieprzaj stąd!
Billy również usiadł — nieszczęśliwy, bliski płaczu.
— Zjeżdżaj stąd. Chcę spać!
— Zamknij się — odezwał się ktoś inny.
— Nie zamknę się, dopóki Pilgrim stąd nie pójdzie.
Billy wstał z powrotem, przytrzymując się poprzecznej belki.
— A gdzie mam spać? — spytał cicho.
— Byle nie koło mnie.
— Ani koło mnie, ty skurwysynu. Krzyczysz i wierzgasz.
— Ja?
— Tak, ty, do cholery. I kwiczysz.
— Ja?
— Trzymaj się od nas z daleka, Pilgrim.
I teraz rozległ się zjadliwy madrygał, śpiewany na głosy przez cały wagon. Prawie każdy, zdawało się, mógł opowiedzieć o okrucieństwie, jakiego Billy dopuścił się na nim przez sen. Wszyscy kazali mu trzymać się z daleka od siebie.
Tak więc Billy Pilgrim miał do wyboru spać na stojąco albo nie spać w ogóle. Przez okienko nie podawano jedzenia, dnie i noce były coraz chłodniejsze.
Ósmego dnia czterdziestoletni włóczęga powiedział do Billy’ego:
— Nie jest jeszcze tak źle. Ja tam potrafię się urządzić wszędzie.
— Naprawdę? — spytał Billy.
Dziewiątego dnia włóczęga umarł. Zdarza się. Jego ostatnie słowa brzmiały:
— Myślisz, że tu jest źle? Tu nie jest jeszcze tak źle.