Ponieważ jednak nikt nawet nie wspomniał o wojnach, Billy sam z tym wystąpił. Ktoś z publiczności spytał go za pośrednictwem przewodnika, co z rzeczy, jakie zobaczył na Tralfamadorii, uważa za najcenniejsze.
— To, że mieszkańcy całej planety potrafią żyć w pokoju! — odpowiedział Billy. — Jak zapewne wiecie, pochodzę z planety, która od zarania swoich dziejów pogrążona jest w bezsensownej rzezi. Ja sam widziałem ciała uczennic ugotowanych żywcem w wieży ciśnień przez moich rodaków, którzy szczycili się tym, że walczą ze złem. — (To była prawda. Billy widział ugotowane dzieci w Dreźnie.) — W obozie przyświecałem sobie w nocy świecami wyrabianymi z tłuszczu ludzi pomordowanych przez braci i ojców tamtych ugotowanych dziewczynek. Ziemianie są postrachem Wszechświata! Jeśli na razie nie zagrażają jeszcze innym planetom, to wkrótce do tego dojdzie. Zdradźcie mi więc swój sekret, abym mógł zabrać go na Ziemię i uratować nas wszystkich. Powiedzcie: jak można żyć w pokoju?
Billy uświadomił sobie, że jego oracja zabrzmiała górnolotnie, był jednak zaskoczony, kiedy zobaczył, że Tralfamadorczycy zasłaniają oczy dłońmi. Znał tę reakcję z poprzednich swoich doświadczeń. Oznaczało to, że się wygłupił.
— Czy… czy mógłby mi pan wyjaśnić — zwrócił się zbity z tropu do przewodnika — co ja takiego głupiego powiedziałem?
— My wiemy, jak zginie Wszechświat — powiedział przewodnik — i Ziemia nie ma z tym nic wspólnego, chyba tylko tyle, że również zostanie zniszczona.
— A jak zginie Wszechświat? — spytał Billy.
— Wysadzimy go w powietrze przeprowadzając eksperyment z nowym paliwem dla naszych latających talerzy. Tralfamadorski pilot-oblatywacz naciśnie dźwignię startową i cały Wszechświat przestanie istnieć.
Zdarza się.
— Jeśli wiecie o tym — spytał Billy — to czy nie możecie w jakiś sposób temu zapobiec? Czy nie możecie powstrzymać tego pilota od naciśnięcia dźwigni?
— On zawsze ją naciska i zawsze będzie to robił. Nigdy go nie powstrzymujemy i nigdy nie powstrzymamy. Ta chwila jest skonstruowana w ten właśnie sposób.
— Tak więc — powiedział z wahaniem Billy — przypuszczam, że pomysł zapobieżenia wojnom na Ziemi również nie ma sensu?
— Oczywiście.
— Ale na waszej planecie panuje pokój.
— Teraz tak. W innych czasach miewaliśmy wojny nie mniej straszliwe od tych, które pan widział lub o których czytał. Nie możemy nic na to poradzić, więc po prostu nie patrzymy na nie. Ignorujemy je. Spędzamy wieczność na oglądaniu przyjemnych chwil — takich jak na przykład dzisiejszy dzień w Zoo. Czyż nie jest to piękna chwila?
— Niewątpliwie.
— Jest to coś, czego Ziemianie mogliby się nauczyć, gdyby się rzeczywiście postarali: sztuki kontemplowania dobrych chwil i ignorowania złych.
— Hm — mruknął Billy Pilgrim.
Tej nocy Billy zasnął i prawie natychmiast przeskoczył w inną chwilę, trzeba przyznać, zupełnie przyjemną. Był to wieczór jego ślubu z Walencją Merble. Wyszedł ze szpitala dla weteranów przed pół rokiem. Czuł się całkiem dobrze. Ukończył Szkołę Optyki z trzecią lokatą na czterdziestu siedmiu studentów.
Znajdował się teraz w łóżku z Walencją, w uroczym domku zbudowanym na samym końcu mola, na półwyspie Ann w Massachusetts. Za wodą widniały światła Gloucester. Billy był właśnie na Walencji. W wyniku tego aktu urodzi się Robert Pilgrim, z którym będą kłopoty w szkole średniej, ale z którego zrobią potem człowieka w słynnych Zielonych Beretach.
Walencja nie miała daru podróżowania w czasie, ale posiadała bujną wyobraźnię. Podczas gdy Billy ją kochał, wyobrażała sobie, że jest którąś ze słynnych kobiet. Ona była na przykład królową Elżbietą angielską, Billy zaś Krzysztofem Kolumbem.
Billy wydał dźwięk przypominający skrzyp zardzewiałych zawiasów. Właśnie wstrzyknął Walencji zawartość swoich pęcherzyków nasiennych, pomnażając w ten sposób szeregi Zielonych Beretów. Oczywiście, jeśli wierzyć Tralfamadorczykom, Zielony Beret musiał mieć w sumie siedmioro rodziców.
Potem sturlał się ze swojej rozłożystej małżonki, z oblicza której nadal nie znikał wyraz ekstazy. Billy leżał z rękami założonymi pod głowę, wyczuwając kręgosłupem skraj materaca. Był teraz bogaty. Otrzymał nagrodę za poślubienie dziewczyny, z którą nie ożeniłby się żaden człowiek przy zdrowych zmysłach. Teść podarował mu nowego Buicka Roadmastera oraz całkowicie zelektryfikowany dom i zrobił go kierownikiem swego najlepiej prosperującego sklepu w Ilium, gdzie Billy mógł spodziewać się dochodu w wysokości przynajmniej trzydziestu tysięcy dolarów rocznie. Zupełnie nieźle. Jego ojciec był tylko fryzjerem.
Jak powiedziała jego matka, Pilgrimowie pną się w górę.
Ich miesiąc miodowy upływał w atmosferze gorzko-słodkiej tajemniczości babiego lata w Nowej Anglii. Pokój pary kochanków, utrzymany w stylu romantycznym, miał ścianę złożoną całkowicie z oszklonych drzwi. Otwierały się one na taras, z którego widać było oleistą wodę przystani.
Zielono-pomarańczowa barka motorowa, w nocy zupełnie czarna, z hukiem i dudnieniem przepłynęła koło tarasu, w odległości niecałych trzydziestu stóp od ich ślubnego łoża. Wypływała w morze wyłącznie pod światłami pozycyjnymi. Jej puste ładownie rezonowały, wzmacniając śpiew silników. Molo zaczęło śpiewać tę samą pieśń, a potem podjęło ją także wezgłowie łóżka młodożeńców.
I śpiewało ją długo jeszcze po zniknięciu barki.
— Dziękuję — powiedziała wreszcie Walencja. Wezgłowie brzęczało jeszcze cienko jak komar.
— Nie ma za co.
— To było piękne.
— Cieszę się.
Walencja wybuchnęła płaczem.
— Co się stało?
— Jestem taka szczęśliwa.
— To dobrze.
— Nie myślałam, że ktoś się ze mną ożeni.
— Hm — mruknął Billy Pilgrim.
— Zacznę się dla ciebie odchudzać.
— Co?
— Będę stosować dietę. Chcę być dla ciebie piękna.
— Podobasz mi się taka, jaka jesteś.
— Naprawdę?
— Naprawdę — odpowiedział Billy Pilgrim. Dzięki podróżom w czasie znał dość dobrze swoje małżeństwo i wiedział, że będzie ono aż do końca co najmniej znośne.
Teraz z kolei przepływał koło ich małżeńskiego łoża wielki motorowy jacht „Szecherezada”. Pieśń jego maszyn brzmiała jak bardzo niska nuta organów. Wszystkie światła na jachcie były zapalone.
Na rufie, przy burcie, stała piękna para, młody mężczyzna i młoda kobieta w wieczorowych strojach. Kochali się we snach i na jawie. Oni również spędzali swój miesiąc miodowy. Byli to Lance Rumfoord z Newport w stanie Rhode Island i jego młoda żona Cynthia, z domu Landry, dziecięca miłość Johna F. Kennedy’ego, z czasów gdy oboje mieszkali w Hyannis Port w stanie Massachusetts.
Zachodził tu niejaki zbieg okoliczności. Billy Pilgrim będzie później leżał w szpitalu razem ze stryjem Rumfoorda, profesorem Bertramem Copelandem Rumfoordem z Uniwersytetu Harvarda, oficjalnym historykiem Sił Powietrznych USA.
Kiedy piękna para przepłynęła, Walencja zaczęła wypytywać swojego ofermowatego męża o wojnę. Był to naturalny odruch Ziemianki przywykłej kojarzyć seks i sławę z wojną.