Выбрать главу

Ktoś ze stojących za nim powiedział „Kraina Oz”. To byłem ja. Ja to powiedziałem. Jedyne miasto, jakie dotąd widziałem, to było Indianapolis w stanie Indiana.

* * *

Wszystkie inne większe miasta w Niemczech były bezwzględnie bombardowane i palone. W Dreźnie nie wybito ani jednej szyby. Codziennie rozlegał się piekielny ryk syren, ludzie schodzili do piwnic i słuchali tam radia. Samoloty zawsze leciały gdzie indziej: do Lipska, Chemnitz, Plauen i innych miast. Zdarza się

W Dreźnie nadal dziarsko posapywały kaloryfery. Dzwoniły tramwaje. Działały telefony. Światła zapalały się i gasły za przekręceniem kontaktu. Czynne były teatry i restauracje. I zoo. Przemysł na terenie miasta reprezentowało przetwórstwo żywnościowe, wytwórnie leków i papierosów.

Teraz, późnym popołudniem, ludzie wracali z pracy do domów. Byli zmęczeni.

* * *

Przez stalowy makaron torów na bocznicy kolejowej wędrowało ośmiu drezdeńczyków. Mieli na sobie nowe mundury. Zaledwie wczoraj złożyli przysięgę wojskową. Byli wśród nich chłopcy i dobrze już podstarzali mężczyźni oraz dwaj weterani, podziurawieni jak sita na froncie wschodnim. Kazano im pilnować stu amerykańskich jeńców wojennych, którzy mieli być zatrudnieni jako robotnicy kontraktowi. W oddziałku znajdował się dziadek i jego wnuk. Dziadek był architektem.

Ośmiu drezdeńczyków w ponurym nastroju zbliżało się do wagonów z jeńcami. Wiedzieli, jak głupio i marnie wyglądają w roli żołnierzy. Jeden miał nawet protezę zamiast nogi i oprócz nabitego karabinu uzbrojony był także w laskę. Mimo to oczekiwano od nich, że zasłużą na posłuszeństwo i szacunek pewnych siebie i dyszących żądzą mordu amerykańskich olbrzymów, przybyłych prosto z frontowych jatek.

I wtedy ujrzeli zarośniętego Billy’ego Pilgrima w błękitnej todze i srebrnych butach, z rękami w mufce. Wyglądał co najmniej na sześćdziesiąt lat. Obok Billy’ego stał mały, porażony wścieklizną Paul Lazzaro ze złamaną ręką. Obok Lazzaro stał biedny stary nauczyciel szkoły średniej Edgar Derby, posępnie brzemienny Patriotyzmem, widmem starości i wyimaginowaną mądrością. I tak dalej. Ośmiu żałosnych drezdeńczyków upewniło się, że ta setka pokracznych istot to rzeczywiście amerykańscy żołnierze świeżo przybyli z frontu. Uśmiechnęli się, a potem wybuchnęli śmiechem. Ich strach ulotnił się momentalnie. Nie mieli już żadnych powodów do obaw. Ci ludzie byli jeszcze większymi pokrakami i ofermami od nich. Wszystko zmieniało się w operetkę.

* * *

Tak więc ze stacji kolejowej na ulice Drezna wyruszył operetkowy korowód. Billy Pilgrim był w nim gwiazdą numer jeden. Przyciągał wszystkie spojrzenia. Chodnikami płynęły tysiące ludzi wracających z pracy. Mieli niezdrowo nalane twarze barwy kitu, gdyż od dwóch lat odżywiali się prawie wyłącznie kartoflami. Nie oczekiwali od tego dnia niczego poza pogodą, a tu nagle trafiła się rozrywka.

Billy nie patrzył na ludzi, którzy z takim zainteresowaniem przyglądali się jemu. Oczarowała go całkowicie architektura miasta. Wesołe amorki wiły girlandy nad oknami. Z rzeźbionych gzymsów zerkały na Billy’ego dzikie fauny i nagie nimfy. Wśród rulonów, muszli i bambusów figlowały kamienne małpiszony. Pamiętając przyszłość Billy wiedział, że mniej więcej za trzydzieści dni miasto zostanie rozbite w drobny mak i spalone. Wiedział też, że większość przyglądających mu się przechodniów wkrótce zginie. Zdarza się.

W czasie marszu dłonie Billy’ego nieustannie pracowały w ciemnych czeluściach mufki. Jego palce chciały się koniecznie dowiedzieć, czym są dwie grudki za podszewką płaszcza małego impresaria. Końce palców dostały się pod podszewkę i obmacywały to coś w kształcie fasoli i to coś w kształcie podkowy. Korowód musiał zatrzymać się na ruchliwym skrzyżowaniu pod czerwonym światłem.

* * *

Tam, na skrzyżowaniu, w pierwszym szeregu przechodniów stał chirurg, który przez cały dzień nie odchodził od stołu operacyjnego. Był cywilem, ale trzymał się po wojskowemu. Brał udział w dwóch wojnach światowych. Widok Billy’ego przejął go oburzeniem, zwłaszcza kiedy dowiedział się od konwojentów, że Billy jest Amerykaninem. Uważał, że Billy jest w potwornie złym guście, i przypuszczał, że musiał on zadać sobie niemało trudu, żeby aż tak się wystroić.

Chirurg znał angielski i powiedział do Billy’ego:

— Widzę, że uważa pan wojnę za rzecz nadzwyczaj śmieszną.

Billy spojrzał na niego nieprzytomnie. Na chwilę stracił poczucie, gdzie jest i jak się tu znalazł. Nie przyszło mu do głowy, że ktoś może posądzać go o celową błazenadę. To Los tak go przebrał cudacznie — Los i wątła wola utrzymania się przy życiu.

— Czy myślał pan, że będziemy się z tego śmiali? — spytał go chirurg.

Chirurg domagał się jakiejś satysfakcji. Billy nie rozumiał. Chciał być miły, pomóc w miarę możności, ale jego możliwości były bardzo ograniczone. Trzymał właśnie w palcach dwa przedmioty znalezione pod podszewką płaszcza i postanowił pokazać je chirurgowi.

— Czy myślał pan, że będzie nas bawiło pańskie przedrzeźnianie? — mówił chirurg. — Nie wstyd panu reprezentować w ten sposób swój kraj?

Billy wyjął rękę z mufki i podsunął ją pod nos chirurgowi. Na jego dłoni spoczywał dwukaratowy brylant oraz proteza dentystyczna. Wyglądała jak mała nieprzyzwoita rzeźba w kolorze srebrnym, perłowym i mandarynkowym. Billy rozpromienił się w uśmiechu.

* * *

Korowód tańcząc, wijąc się i podrygując dotarł do bramy drezdeńskich rzeźni i wszedł do środka. Od dawna nie było tu żadnego ruchu. Prawie wszystkie zwierzęta rzeźne w Niemczech zostały zabite, zjedzone i wydalone przez ludzi, głównie żołnierzy. Zdarza się.

Amerykanów zaprowadzono do piątego budynku w obrębie murów. Był to jednokondygnacjowy betonowy prostokąt z zasuwanymi drzwiami na obu końcach. Zbudowano go jako pomieszczenie dla świń oczekujących na rzeź. Teraz miał służyć za mieszkanie setce amerykańskich jeńców wojennych. W środku były prycze, dwa pękate piecyki i jeden kran. Zaraz za budynkiem mieściła się latryna: drewniana żerdź, pod którą stały kubły.

Nad drzwiami budynku widniała wielka cyfra. Piątka. Zanim wpuszczono Amerykanów do środka, jedyny mówiący po angielsku konwojent kazał im zapamiętać ich nowy, prosty adres, na wypadek gdyby zagubili się w wielkim mieście. Adres ten brzmiał: Schlachthof-fünf. Schlachthof znaczy rzeźnia. Fünf to po prostu pięć.

7

W dwadzieścia pięć lat później Billy wsiadł w Ilium do specjalnie zarezerwowanego samolotu. Wiedział, że samolot się rozbije, ale nie chciał mówić o tym nikomu, żeby się nie ośmieszać. Samolot ten miał przewieźć Billy’ego i dwudziestu ośmiu innych optyków na zjazd do Montrealu.

Żona Billy’ego, Walencja, została na lotnisku, zaś jego teść, Lionel Merble, siedział przywiązany do sąsiedniego fotela.

Lionel Merble był maszyną. Tralfamadorczycy oczywiście twierdzą, że wszystkie zwierzęta i rośliny we Wszechświecie są maszynami. Dziwi ich bardzo, iż tylu Ziemian oburza się na samą myśl, że ktoś mógłby ich o to posądzić.

Na płycie lotniska maszyna nazwiskiem Walencja Merble-Pilgrim jadła batonik „Czarny Piotruś” i machała ręką na pożegnanie.

Samolot wystartował bez przeszkód. Taka była widocznie konstrukcja tej chwili. Na pokładzie znajdował się kwartet, „Czterookie Skurczybyki”, specjalizujący się w piosenkach podwórkowych. Składał się również z optyków.